Uwielbienie do kuchni włoskiej nie jest już niczym wyjątkowym. Czuję nawet, że zaczęło schodzić do podziemia jako coś zbyt oczywistego, a nawet nudnego, co uważam za wielką niesprawiedliwość. To jest jak z muzyką. Znacie to uczucie, kiedy odkrywacie pewnego dnia absolutnie wybitnego wykonawcę, który nagrywa single w łazience? Ma 100 wyświetleń na YouTube dzięki dużej rodzinie i Wam, ale to właśnie sprawia, że jest tym bardziej wyjątkowy, a Wasze akcje w towarzystwie rosną z każdą nową zachwyconą osobą, którą wielkodusznie zapoznajecie z tym nikomu nieznanym fenomenem grającym na tamburynie w parku. A potem, nagle, znają go wszyscy i nagrywa teledyski z Davidem La Chapelle i nie gra już w studenckim klubie, a na stadionach z beznadziejną akustyką. Tak, mówię o Florence and The Machine i to moja historia.
Ale kluczowe jest, co zrobicie ze swoją gwiazdą po tym, jak stanie się królową listy hitów radia Eska. Możecie uznać, że to jest mainstream i jak każdy szanujący się hipster nie dotkniecie biletu na koncert nawet kijem, albo możecie po prostu posłuchać płyty. I zobaczyć, czy Wam dalej pasuje czy nie. I tak, to jest jedyna słuszna droga, przynajmniej moim zdaniem.
I wracając od mojej przydługiej metafory do sedna, kuchnia włoska prosi Was o to samo, co moja metaforyczna Florence. Zjedzcie pizzę, tiramisu czy moje spaghetti i powiedzcie, czy naprawdę kuchnia włoska zasługuje na miejsce w kącie?
Ten przepis jest wypadkową wielu lat uwielbienia do makaronu, boczku i śmietany. Miałam szczęście jeść spaghetti alla carbonara przygotowane przez dwóch różnych Włochów (i każdy uznaje swój przepis jako jedyny słuszny oczywiście), jeść je we Włoszech i uczyć się techniki na warsztatach z kuchni włoskiej. Dlatego mogę przyznać, że klasykę znam dobrze i teraz mogę sobie złożyć na jej podstawie taką recepturę, która mnie najbardziej uszczęśliwi. I taka jest wersja podana w przepisie – hedonistyczna, podkręcona śmietaną (której teoretycznie być nie powinno w klasycznej wersji) i gałką muszkatałową. Metodą prób i błędów dobrałam sobie taką kolejność łączenia produktów, żeby sos się nie ścinał, ale też nie zalał makaronu.
Jedząc to danie, jestem spokojna o losy świata, bo dobra kuchnia obroni się zawsze. Kulinarnemu hipsterstwu mówię kategoryczne nie i dzielnie wspieram to, co kocham w mainstreamowym świecie – pizzę, koreczki serowe, sałatkę jarzynową i wszystko, co po prostu sprawia, że każdy dzień, dzięki jedzeniu, może stać się choć trochę lepszy.
Uwaga: podane niżej ilości to moje subiektywne i luźne sugestie, naprawdę polecam Wam próbować na bieżąco żeby dobrać swoje idealne proporcje. Ja lubię łagodny sos, nie za słony, z mocnym aromatem gałki muszkatołowej i lubię też, kiedy sosu jest trochę więcej niż u normalnego Włocha w domu – pamiętajcie o tym proszę 🙂
Składniki (na 2 średnie porcje)
200 g makaronu spaghetti albo linguine
100 g wędzonego boczku
1 łyżka oleju
1 jajko – żółtko oddzielone od białka
100g startego parmezanu
6 łyżek śmietany
1 łyżeczka startej gałki muszkatołowej
Sól i pieprz do smaku
1. Nastaw makaron, wlej olej na głęboką patelnię i nagrzej go aż zacznie skwierczeć. Wrzuć boczek i zajmij się sosem, co jakiś czas obracając boczek chroniąc go przed przypaleniem.
2. Zmieszaj ze sobą żółtko, parmezan, śmietanę, gałkę muszkatołową, sól i pieprz. Białko odstaw na bok – przyda się później.
3. Kiedy makaron będzie prawie ugotowany (mocno al dente – musisz czuć, że jest trochę zbyt twardy, bo podgotuje się jeszcze na patelni), wrzuć go na patelnię z boczkiem i wymieszaj.
4. Zmniejsz ogień do minimum i wlej sos do makaronu i boczku – dokładnie wymieszaj i podgrzej całe danie.
5. Na sam koniec, cały czas mieszając, dodaj białko do makaronu – wymieszaj bardzo dokładnie wszystkie elementy i zdejmij z ognia.
Alternatywa – klasyczna forma łączenia sosu z makaronem:
W klasycznej wersji, możesz pominąć białko i połączyć składniki wrzucając makaron do miski, w której czekał przygotowany sos z żółtka, sera i śmietany. Odstaw na bok parę łyżek wody z makaronu i dodaj je ewentualnie, jeśli uznasz, że sos jest za mało płynny.
Smacznego!