Mufiny w trzech odsłonach, czyli słodyczomania jako reakcja na otaczającą rzeczywistość

To jest ten okres, kiedy na pytanie “To co tam u Ciebie”, odpowiedź “Po staremu” naprawdę, naprawdę jest nieadekwatna. Zmieniłam pracę, w piątek miałam pierwszy dzień w nowej. Pożegnanie z ekipą spod znaku Żurawia (dla wyjaśnienia, ten jakże wyszukany kryptonim to nie obelga, tylko hołd dla mojego ulubionego logo) było dla mnie niepoprawnie wzruszające i trudne. Pozostaje mi wierzyć, że przekupując towarzystwo jedzeniem, będę miała szansę wkupić się w ich łaski także poza terenem biurowca.

Druga rzecz – zmieniam mieszkanie. Już za chwileczkę, już za momencik zrobię zdjęcie na stole w kuchni, którą wstawiłam w miejscu salonu. Jest duża. Jest przy oknach. Niedługo przywitam nieprzyzwoicie duży stół.

Trzecia (taka kolejność wyłącznie z aspektów stylistycznych) – Karola, moja najbliższa i najważniejsza kulinarna recenzentka, wyjeżdża na rok w delegację. Żaden przepis nie wyszedł z kuchni bez jej aprobaty i szczerze, nie wiem, jak Skype zamierza mi to zrekompensować. Nie znam lepszego partnera do degustacji makaroników i do wszelkich podróży kulinarnych – czy to Paryż czy buda z Megażelami na festiwalu. Z drugiej strony – Karola Gotuje. I to jak. Nawet nie chcę zaczynać opisywać pustki, jaką wywoła jej brak obecności w domu, ale dodając do tego jeszcze brak jej sosu pomidorowego – ludzie sobie z takimi zmianami po prostu nie radzą.

W obecnej sytuacji, co robi każda normalna, acz skołowana dziewczyna? Je. Albo gotuje. Tym sposobem zaczynam fazę dań pożegnalnych – brzmi to smutno, jednak o ile smutniej byłoby żegnać się przy chipsach.

Dlatego też na pożegnanie w pracy przygotowałam trzy rodzaje mufinów – trzy smaki, żeby uszczęśliwić frakcje czekoladową, kawową i owocową. A z mojej własnej perspektywy – filozofię Mufina przedstawiłam nie raz i powtórzę – nie ma takiej rzeczy na świecie, której nie potrafiłby naprawić dobry mufin.

Przepisy powstały na bazie z The Ultimate Muffin Cookbook duetu Weinstein i Scarborough. Kiedy pieczesz Mufiny Dziękczynne dla ludzi, którzy dali Ci tyle uśmiechu co mnie przez ostatnie dwa lata w pracy, nie eksperymentujesz z ciastem, tylko idziesz po radę do Amerykanów, po prostu.

Poniżej podaję składniki na 12 sztuk standardowej wielkości mufinów. Do każdego rodzaju obowiązują takie zasady pieczenia:

1. W oddzielnej misce wymieszaj wszystkie sypkie składniki.

2. W innej ubij jajka, a następnie dolewaj pozostałe składniki płynne. Następnie do sypkich dodaj płynne delikatnie mieszając – tylko tyle, żeby składniki się połączyły, a nie przemieszały za mocno.

3. Piecz mufiny w temperaturze 180 stopni przez średnio 23 minuty.

4. Po upieczeniu ustaw je na metalowej kratce do ostygnięcia.

Dodatkowe uwagi do poszczególnych przepisów podaję poniżej. Proporcje w szklankach – w końcu przepisy są prawdziwie amerykańskie 😉

Mufiny kakaowe z kawałkami czekolady

2 szklanki mąki pszennej
3/4 szkl. drobnego cukru (może być brązowy)
1/2 szkl. przesianego kakao
1 łyżka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
50g posiekanej mlecznej czekolady

2 jajka w temperaturze pokojowej
1 i 1/4 szkl. mleka 2% lub 3,2%
1/3 szkl. oleju roślinnego
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

Opcjonalnie: oprócz pokruszonej czekolady możesz dodać garść płatków migdałowych.

Mufiny z cytrynowym kremem

1 i 3/4 szkl. mąki pszennej
1/2 szkl. mąki kukurydzianej
1/2 szkl. drobnego cukru
2 łyżeczki sody
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli

2 jajka w temperaturze pokojowej
1 szkl. maślanki lub śmietany (min 18%)
1/4 szkl. oleju roślinnego
1/3 szkl. soku z cytryny
2 łyżki skórki startej z cytryny
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

Krem cytrynowy: możesz kupić gotowy (np. z Marks & Spencer), lub przygotować własny, na przykład według tego przepisu.

Żeby nałożyć krem, najpierw wypełnij foremki do połowy gotowym ciastem, następnie nakładaj po pół łyżeczki kremu na sam środek każdego mufinka. Na koniec, przykryj mufiny resztą ciasta pilnując, żeby krem był całkowicie “schowany”.

Kawowe mufiny z ciasteczkami Oreo

1 szkl. i  2 łyżki mleka
2 łyżki kawy rozpuszczalnej

2 szkl. mąki pszennej
2/3 szkl. cukru
1 łyżka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
10 pokruszonych ciasteczek Oreo

1 jajko
8 łyżek stopionego i ostudzonego masła
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

Przed ubiciem jajek, pamiętaj żeby stopić i ostudzić masło. Przygotuj też mleko – podgrzej je mocno i rozpuść w nim kawę. Następnie ostudź tą miksturę i dodaj do płynnych skłaników.

Smacznego!


Sos pomidorowy z rodzynkami, migdałami i anchois, czyli łoś w świecie Haute Cuisine

W ostatnich dniach miałam najprawdziwszy Kulinarny Tour. I nie chodzi tylko o to, że bardziej niż kiedykolwiek doceniłam bliską odległość Piotra i Pawła, biegając w dresie po kolejne tabliczki czekolady.

To, co jeszcze po kilku dniach doprowadza mnie do stanu kompletnego rozmarzenia to toasty sorbetem marchewkowym, jakie wznosiłam z okazji drugich urodzin magazynu Food & Friends. Nic już nie będzie takie samo po tym wieczorze w Concept 13, taka prawda. Tego wieczoru spróbowałam kilku wyśmienitych dań, które zmieniły moje postrzeganie współczesnej kuchni. Dla przykładu posłużymy się przykładem koronnym – Magiczną Marchewką.

Na początku przyglądałam się stołowi z tajemniczymi mikroporcyjkami na boku talerzy, w oczekiwaniu, aż wjedzie na nie wielki kawał mięsa lub przynajmniej makaron. Nic nie wjechało, a te mikroporcyjki były kompletnym deserem nr 1. Składał się na niego owy marchewkowy sorbet, minipralinka z marakui, kosmiczny plasterek marchewki i czekoladowy malutki obwarzanek w płynnym karmelem..

I w końcu, głównie dzięki temu tajemniczemu plasterkowi marchewki o tak niepojętej konsystencji, zrozumiałam dwie rzeczy. Pierwsza: nic nie wiem o jedzeniu. Druga: chcę się nauczyć. Przez lata nabrałam przekonania, że świadomie wybieram styl prostego, radosnego bajzlu na talerzu, bo nie odpowiadają mi przekombinowane maleńkie potrawo-statuetki wymagające godzin przygotowania. Przed ustaleniem werdyktu popełniłam jeden błąd w kalkulacji – nigdy takiej naprawdę dobrej statuetki nie spróbowałam.

To odkrycie smutne i radosne zarazem, kiedy uświadamiasz sobie, jak ograniczoną masz wiedzę na temat, który Cię pasjonuje, ale jednocześnie odkrywasz, jak wiele jeszcze możesz się nauczyć. I co jeszcze możesz zjeść, w tym kontekście.

A co do ma do kolejnego makaronu, który dzisiaj zjadłam? No cóż, nie od razu Rzym zbudowano. Nie zmienię stylu gotowania z dnia na dzień i nie zacznę się stołować w restauracjach pretendujących do gwiazdek Michelina. Ale ale, zaczęłam po prostu kombinować. Odważyłam się na przepis z anchois, pomieszałam proporcje z oryginału Nigelli, otrzymałam w efekcie coś naprawdę przepysznego.

Wierzę, że znajdę kompromis, który pozwoli mi tworzyć w domu coraz bardziej wyszukane potrawy bez konieczności stosowania ciekłego azotu i tym podobnych gadżetów. Ale oficjalnie nadszedł czas na zakończenie krucjaty przeciwko nowatorskiej i nieoczywistej kuchni. Drogie dzieci, po prostu nic nie wiecie, póki nie spróbujecie.

Składniki (na dwie porcje):

ok. 250g makaronu
200g pomidorków koktajlowych
3 filety anchois
15g rodzynek sułtanek (te złociste)
1 ząbek czosnku
15ml (ok. 1 łyżka) kaparów
25g płatków migdałowych
30ml oliwy z oliwek

opcjonalnie: liście świeżej bazylii i kilka suszonych pomidorów w zalewie

1. Przygotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu – kiedy będzie prawie gotowy, odlej niecałą szklankę wody z garnka, przyda się na później.

2. W czasie, kiedy makaron się gotuje, wrzuć do blendera wszystkie powyższe składniki, oprócz bazylii. Posiekaj mocno, tak, żeby wszystkie składniki stworzyły pastę z drobnymi kawałeczkami migdałów. Suszone pomidory wykorzystaj wedle uznania – wzmocnią smak pomidorów jeśli nie uda Ci się kupić świeżych, które będą wystarczająco aromatyczne lub jeśli uznasz, że zbyt mocno czujesz smak czosnku czy anchois – wedle uznania 🙂

3. Odcedź gotowy makaron i wymieszaj z sosem. Jeśli będzie go za mało i będzie za gęsty, dolej odrobinę wcześniej odlanej wody.

4. Podawaj ze świeżymi listkami bazylii.

Smacznego!

Malowanie piernikowej wiewiórki, czyli w poszukiwaniu świątecznego klimatu

Ostatnie dwa dni spędziłam w domu u Rodziców, uciekając trochę przed zgiełkiem i chaosem ostatnich świątecznych przygotowań. Skupiając się na ozdabianiu pierników, czytaniu nieprzyzwoitej ilości magazynów i dwóch książek na zmianę, mogę szczerze przyznać, że mocno pracuję nad przywróceniem mojego wyobrażenia dawnej świątecznej atmosfery.

“Nie czuję świątecznego klimatu” stało się świątecznym szlagierem, który sama niestety też odśpiewywałam od kilku dni dość często.. I rzeczywiście, to zdanie jest ostatnio bliższe rzeczywistości niż chociażby “Chodźmy wszyscy do stajenki”.

Dlatego też uciekam i skupiam się na piernikowych wiewiórkach. Za bardzo zależy mi na tym, żeby zostawić w sobie wiarę, że Święta naprawdę mogą być jeszcze czymś, na co się czeka. Nawet jeżeli nie czekam już aż tak niecierpliwie i nawet jeśli nie ubieram choinki miesiąc wcześniej, i tak fakt, że teraz naprawdę uśmiecham się na myśl o dzisiejszym wieczorze, jest ważny.

I tak – życzę Wam uśmiechu na myśl o tych Świętach – są tego warte.

Opowieści ze Świata Muffinów, czyli co zjadłam w USA

Cudownym elementem mojej pracy jest to, że między pisaniem maila a robieniem kawy można usłyszeć “A może poleciałabyś do Seattle”. Pojawiają się tu dwa czynniki sprawcze: pierwszy to mój zawód, bo co tu ukrywać, zdarza nam się pracować w tej branży z dużym polotem. Drugi, o wiele ważniejszy, to ludzie, od których mogę coś takiego usłyszeć i ci, którzy potem dokładają wszelkich starań, żebym moją podróż odbyła w niewyobrażalnie przyjemnych warunkach. Sami zainteresowani wiedzą dobrze, o co chodzi, ale ja czułabym się nieuczciwie nie wspominając także tutaj, jak bardzo jestem im wdzięczna za taką szansę.

A teraz przejdźmy do rzeczy. Odwiedziłam dwa miasta – Seattle i Nowy Jork – odległe o siebie o tysiące kilometrów w ujęciu geograficznym i metaforycznym. To pierwsze urzekło mnie jedną ze swoich atrakcji, dumnie opisywaną w przewodnikach: panowie na targu przy Pike Street rzucają do siebie rybami. Nawet dużymi łososiami.

Z czego jeszcze słynie Seattle, gdyby fish-throwing fishermen niewystarczająco Was przekonywali do podróży? Pierwszy na świecie Starbucks. Sklep z lat dwudziestych pełen wzruszonych Azjatów  opuściłam dość szybko, za to spędziłam cudowną godzinę w pierwszej kawiarni Sbuxa otwartej bodajże w latach 70-tych. Duży drewniany stół i mieszkanka kawy dedykowana specjalnie temu miejscu. Uroczo, ale nie na tyle, żebym po dwóch godzinach nie zdradziła Sbuxa z kawiarnią naprzeciwko, wskazaną mi przez jednego z mieszkańców jako “totally the best coffee you’ll ever drink”. Miał drań rację, tak myślałam przez kilka dni – teraz podałabym mu namiar na Roasting Plant przy Orchard Street w Nowym Jorku, żeby porównał, bo ja nie umiem się zdecydować. W obu miejscach podają świeżo mieloną i paloną kawę, której nie da się porównać z niczym innym, ale o tym później.
W każdym razie, opuściłam Seattle zakochana w nie-Starbucksowej kawie, urzeczona metropolią, która w amerykańskim ujęciu wcale metropolią nie jest i jej klimatem, który w jakiś niewytłumaczalny sposób odebrałam jako spokojny i przytulny. Mimo takiego układu centrum:
Dlaczego Seattle jest niewielkim miastem, zrozumiałam wjeżdżając na Manhattan. Overwhelming było jednym z głównych słów, jakich używałam opisując miasto mieszkańcom, którzy chcieli wiedzieć, jak odbieram ich dom. Ale o tym przytłoczeniu mówiłam z zachwytem dziewczyny, która stoi na rzeczywistych rozmiarów planie zdjęciowym jej ukochanych filmów (i Seksu w Wielkim Mieście, powiedzmy sobie szczerze). W NY po raz pierwszy jedzenie stało się dla mnie rzeczą jednak drugorzędną. Wobec takich widoków i atmosfery miasta, nie byłam w stanie skupić się na polowaniu na wszystkie zaznaczone knajpki i sklepy. I nie żałuję. Pokochałam za to kilka miejsc miłością tak wielką, że traktuję je już jak moje prywatne, lokalne knajpy, w których widziałabym siebie jako stałego bywalca zamawiającego “to co zawsze” do uśmiechniętej obsługi znającej imię moje i mojego psa. Bo zamierzam do NY wrócić z moim jeszcze nieistniejącym psem, żeby mu pokazać Central Park, ale to już inna historia.
Jedna z takich knajp to Nussbaum & Wu, punkt śniadaniowy, w którym poznałam smak prawdziwego bajgla i Króla Muffinów. Pierwszego dnia zaczęłam tam dzień właśnie od muffina (wielkości dwóch Polskich Klasycznych), który wystarczył mi do późnego popołudnia. Czwartego dnia zjadłam muffina, jogurt z muesli, smoothie z czarnych owoców i kawę, co wystarczyło mi już do południa tylko. Mój potencjalny pobyt w NY wymagałby, oprócz psa, obecności trenera personalnego.
Ten prosiaczkowy róż to truskawkowy twarożek. Bardzo dobry.
Inne miejsca mogę opisać w pakiecie podpisanym: Soho. Ta hipsterska mekka jest w stanie zapewnić mi wyżywienie na poziomie moich najbardziej hedonistycznych marzeń: ciastka z Little Cupcake Bakeshop, zakupy w Dean & Deluca i kawa w wyżej wspomnianej Roasting Plant. Nie skarżę się też na wszechobecne sklepy z wyjątkowymi ciuchami i takimi gadżetami.
Zaczęłam rozumieć, czemu niektórzy nowojorczycy mają poczucie, że wyjazd z Manhattanu jest czynnością zbędną. Żyjąc tam można odnieść wrażenie, że ta wyspa to kilkadziesiąt mikroświatów (mikro w skali amerykańskiej oczywiście), które nie mają zbyt wielkiej ochoty się uzupełniać, a jedynie przechwalać jeden przed drugim tym, co wspaniałego mają do zaoferowania. Kiedy już znajdziesz swoje miejsce, będzie się ono Tobie odwdzięczać zapewniając Cię, że to czego szukasz, jest właśnie tutaj. A jeśli jakimś cudem to się nie uda, to możesz mieć pewność, że wystarczy spacer kilka przecznic dalej.
Nie zostałam kompletnie zamerykanizowana, czytam teraz Sweet Life in Paris Lebovitza, czując powracającą tęsknotę za bagietką z truflowym brie i jednocześnie za pomidorową mojej Babci. Mimo to przeglądam kolejny raz zdjęcia i wiem, że naprawdę chcę wrócić do Nowego Jorku i poczuć ten przedziwny stan przytłoczenia miastem, które sprawia wrażenie, jakby starało spełniać wszystkie moje marzenia. Nawet jeśli dobrze wiem, że jest to tylko American Dream, nie rzeczywistość.

O innych truflach i szynce ze szczęśliwej świni, czyli sztuka przetrwania Rzymie

Nigdzie wydawanie pieniędzy na jedzenie nie było tak łatwe jak w Rzymie. Wykładając kolejne słoiki na stół przez chwilę zrobiło mi się głupio, ale nie ma miejsca na wyrzuty sumienia w towarzystwie kremu z białych trufli czy oliwy z cytryną i rozmarynem. Na swoje usprawiedliwienie mam jedno – jedzenie z Rzymu uszczęśliwia. To nie są półprodukty, którym musicie poświęcić dużo uwagi czy opanować skomplikowane umiejętności. Do większości przywiezionych składników potrzebuję makaronu, bagietki lub kawy. I już. Jak dla mnie nie istnieje lepsza rekomendacja.
Wbrew pozorom starałam się też zwiedzać i nie wchodzić do każdego sklepu z jedzeniem (tak w ogóle to oliwa pod di Trevi ma dwukrotne przebicie ceny – strzeżcie się). Paulinkowe notatki z odpowiednimi oznaczeniami wskazały nam drogę do kultowych lodów czy makaronów, a do tego Lonely Planet powiedziało nam, gdzie można dostać obłędną bruschettę i domowe wino. A dla zainteresowanych szczegółami, oto moja subiektywna toplista (kolejność przypadkowa):
1. Ricci Est! Est! Est! – via Genova 32 – stara pizzeria/winiarnia (od 1900 roku). Bruschetta, która nauczyła mnie kochać pastę truflową i pizza z crema di carcioffi i szynką parmeńską. Wróciliśmy tam także po domowe białe wino. Mogłabym tam zamieszkać.
2. Pastarito – via IV Novembre 139 – nieprzyzwoicie duże półmiski makaronu, z których każdy jest pyszniejszy od poprzedniego. Tutaj polubiłam sałatę radicchio, której gorzkawy smak rewelacyjnie łączy się z owczym serem. Właściwie to już nie wiem, co nie łączy się z owczym serem – dzisiaj na kolację polałam go octem balsamicznym aromatyzowanym owocem granatu, potem dorzuciłam konfiturę z fig i uznałam, że jestem w niebie.
3. Sant Eustachio – Piazza Sant Eustachio 82 – nie wierzcie Julii Roberts, która w Jedz, Módl się, Kochaj kupuje tam kawę machając rachunkiem i krzycząc z nowowyuczonym akcentem. Tłum – jest. Włosi – są. Kawa – jest.  Ale jak po prostu zastosujecie staropolską metodę wystawionego łokcia, spokojnie dotrzecie do kontuaru i po chwili odbierzecie najlepszą, mocną kawę w Rzymie (z dala od cukru!).
4. La Barrique – via del Boschetto 41b – kiedy dostaliśmy kilkunastostronicową kartę win, uznaliśmy, że mamy problem. Słusznie oddaliśmy nasz los w ręce pani kelnerki, która na bank zdała wszystkie egzaminy somelierskie. Potem było tylko lepiej, kiedy właściciel zaczął kroić szynkę parmeńską. Zamówieniem tej szynki udało mi się stłumić presję towarzystwa, żebym uczciła szampanem zakup moich Szpilek. Szynka okazała się sto razy lepsza.
5. Alimentari Placidi – via Le Manzoni, 15/17 – ostatniego dnia w tym sklepie przemiły pan pokroił nam plastry szynki parmeńskiej i kawał sera. Jest tam też cała półka poświęcona truflom i rzędy grzesznych past i kremów. Szynka i ser zostali później zabrani na spacer pod Koloseum i przylecieli bezpiecznie do Polski.
Nie chcę dopuścić do zmęczenia materiału, więc zatrzymam się na tym etapie. Prawda jednak jest taka, że chociaż ludzi pod di Trevi jest nienormalnie dużo i choć na Awentynie w niedzielę nie podają tiramisu przed południem, to Rzym z perspektywy jedzenia jest wyjątkowy, kuszący i uzależniający. A że nie zjadłam trippa alla Romana, bo jestem mięczak, nie mam wyjścia i muszę tam wrócić.

Opowieść o makaronikach, czyli definicja kulinarnego PRu

Nie chciałabym mojego uwielbienia do makaroników nazywać obsesją, bo to by oznaczało, że przestaję być racjonalna w tej kwestii. Ale dzisiaj, przy najgorszej możliwej pogodzie, wylądowałam w Batidzie, chociaż wcześniej racjonalnie obiecałam sobie, że nie poddam się PRowskiej akcji na rzecz makaroników, jaka rozegrała się ostatnio.
Po pierwsze – to nie są “pierwsze macarons w Warszawie”. Zdążyłam już się nimi najeść jako studentka kiedy Vincent, francuska, nienormalnie grzeszna piekarnia, nie był jeszcze lanserskim centrum wszechświata. Ze względu na cenę traktowałam je jako nagrodę za jakieś osiągnięcia, jednak szybko wystarczyło mi osiągnięcie w stylu “wstałam rano i nie nadziałam się stopą na krzesło”, żeby wylądować w piekarni.
Potem było St. Honore, jeszcze bliżej kampusu. Ale na szczęście ich makaroniki nie mogły konkurować z Vincentem – były zbyt słodkie, krem nie był odpowiednio lekki i ogólnie uznałam, że pozostanę w monogamicznym związku z Vincentem na zawsze.
Potem był Paryż i już nic nie było takie samo. Zdradziłam Vincenta nie raz, nie dwa. Zostałam tak bezwględnie zepsuta przez Laduree i Pierre’a Herme, że nie już widzę dla siebie szansy traktowania lokalnych makaroników z należytym szacunkiem. To jest ten koszmarny syndrom, kiedy udaje Wam się poznać coś tak idealnego, że później wszystko inne wydaje się gorsze i po prostu nie na miejscu. 
Ale i tak z nadzieją weszłam do Batidy. Szczerze, to nie byłam w stanie uwierzyć, że dogonią makaroniki paryskie i nie wymagałam tego od nich. Ale liczyłam na przyzwoitość, a w zamian dostałam twardą, kolorową bezę. Chciałabym przyznać, że moje zepsucie nie pozwala mi tej bezy docenić, ale to jest bardziej złożony problem. Nie robi się PRu bezie. Nawet kolorowej i okrąglutkiej. Jeśli jest ona czymś więcej niż ubitym słodkim białkiem, ludzie się o tym dowiedzą sami, serio. I powiedzą innym. Jeśli jest obawa, że beza się nie sprzeda, wtedy nazywa się ją le macaron i lansuje na prawo i lewo. Resztę mojej opinii możecie sobie dopowiedzieć.
Ten wpis dedykuję wszystkim osobom, które kiedyś pytały mnie o zdanie na temat makaroników. Nie chcę więcej się nakręcać, więc pozwoliłam sobie na refleksję w miejscu, które docelowo służy do spisywania moich wywodów o jedzeniu. W realu chciałabym wierzyć, że równe zaangażowanie mogę w sobie obudzić na bardziej ambitne tematy, więc udajmy wszyscy, że makaroniki nie są dla mnie jednym z najbardziej interesujących tematów na świecie.
Posted by Picasa

The Książka, czyli co dalej, co dalej

Stało się. Książka powstała, a przede wszystkim – odbył się ślub. Nie daję sobie prawa do pisania o szczegółach wesela, więc ograniczę się do prostego podsumowania – było naprawdę wyjątkowo.. I “wyjątkowo” nie jest tu eleganckim eufemizmem do ukrycia jakiś negatywnych wrażeń. Nie zapomnę tego dnia i to nie tylko dlatego, że po raz pierwszy w życiu miałam na głowie irokeza.
A książka.. Nie powstałaby bez Izy. Kochana, dobrze wiesz, jak ogromny dług wdzięczności mam wobec Ciebie. 
Ale mimo to, że projekt się skończył, nie przestałam pomieszkiwać w kuchni. Właściwie to spędziłam tam ostatni weekend, zdając sobie sprawę, że Trufle stały się pewnym elementem rzeczywistości, który niezwykle lubię. Na pewno istnieją czynniki, które odsunęłyby mnie od wpisów tutaj, jednak na ten moment mogę sobie wyobrazić tylko załamanie nerwowe po kolejnej nieudanej sesji deserów z czekolady. Ale jestem wbrew pozorom bardzo cierpliwa, więc spoko.

Posted by Picasa