Mała Japonia w misce zupy, czyli nowojorski i londyński ramen

Mała Japonia w misce zupy, czyli nowojorski i londyński ramen

Największą niespodzianką moich podróży jest często nie kuchnia regionalna, a ta niespodziewanie egzotyczna, nieprzystająca do lokalnie przyjętych zasad czy zwyczajów kulinarnych. Egzotyka to może nie najbardziej adekwatne słowo dla ujęcia, czym jest na przykład Najlepsza Pizza serwowana u Pana Krzysia w Kielcach, ale wiecie o co chodzi. Tam, gdzie należałoby jeść schabowego, dostajemy pizzę z cukinią i burratą (mozarella jest aż tak bardzo passe u nas w Kielcach, serio). Tam gdzie spodziewamy się pizzy, zjemy najpyszniejsze croissanty. Jadąc po croissanty, wpadniemy w zachwyt nad tłustym, dorodnym donutem. W ojczyźnie donutów, dopadnie nas uzależnienie od ramenu. Łańcuszek tych nieoczywistych zależności mogłabym ciągnąć w nieskończoność, ale co najciekawsze, wieeeele z nich kończy się na Dalekim Wschodzie. Może powinnam pisać ten post po mojej faktycznej wizycie w Azji, żeby mieć empiryczny dowód na cudowność potraw, które zamierzam Wam opisać.. Jednak w celu uwiarygodnienia poniższych wyborów posłużę się opinią japońskiego znajomego (wielkiego, onieśmielającego wręcz smakosza) który oficjalnie zatwierdził wszystkie wymienione przeze mnie miejsca, wskazał dodatkowe i powiedział, że to rzeczywiście zestaw koronny do poznania japońskich smaków, poza Azją, w najlepszym wydaniu.

Dodaję więc do map Nowego Jorku i Londynu knajpy, które zachwyciły mnie nie donutami czy fish&chips, tylko japońskimi potrawami. Nowojorskie Momofuku Noodle Bar stało się kilka lat temu zjawiskiem tak popularnym, jak obecnie zdjęcia jedzenia na marmurze czy adidasy w kwiatki – nie każdemu wychodzi czy pasuje, ale na Instagramie mieć musi. Dlatego też mój stosunek do tego miejsca był dość ambiwalentny, a niechęć rosła wraz z liczbą nadchodzących informacji, że kolejki, że tłok, że to już nie to samo. Nie wiem jednak, czy to było nasze szczęście, czy oznaka “zepsucia” pierwszej z sieci knajp Momofuku, ale trafiłyśmy na ostatnie wolne miejsca prosto z ulicy (rezerwacji i tak nie przyjmują), wetknięte między podekscytowaną grupkę Azjatów. Urzekła mnie prostota, jasne drewno i chaos. Ewidentnie tu się po prostu przychodzi zjeść i szczerze mówiąc, nawet gdybym chciała, to w ścisku dobry kadr miski na Instagram by mi nie wyszedł. Z Momofuku wyszłam odmieniona. Zostałam wyznawczynią ramenu, japońskiej potrawy, która łączy bulion rybno-mięsny z makaronem, plastrami łopatki wieprzowej i jajkiem w koszulce. Bulion jest kluczowy, każdy szanujący się kucharz ma swoją własną recepturę, strzeżoną i dopieszczaną, nierzadko bardzo złożoną. I jest to coś, co naprawdę można tak bardzo, bardzo zepsuć…Przeżyłam też to, uwierzcie. Ale wracając – do ramenu dodałam bułeczki na parze z krewetką i wieprzowiną i wiedziałam, że nie ma dla mnie odwrotu – nie zadowolę się już niczym przeciętnym i nie przestanę pragnąć ideału. Czyli w skrócie – Momofuku skazało mnie na życie w stanie nieustającej udręki.

Będąc w Nowym Jorku na szczęście jeszcze miałam szansę na poznanie ich flagowego konkurenta – Ippudo, a raczej, jak sami siebie nazywają – Japanese Ramen Noodle Brasserie. Co tam robi to Brasserie, nie wiem, bo po 30 minutach w kolejce przywitano nas dzikim okrzykiem po japońsku (jak każdego, żeby nie było, więc generalnie japońskie okrzyki towarzyszyły nam przez cały czas), posadzili przy stole w ciemności i przy dźwiękach muzyki techno. Tak się zestresowałam, że nie umiałam im po japońsku odpowiedzieć na powitanie, że potem już w ogóle nie wiedziałam, jak się należy zachowywać w tak intensywnym miejscu. Uspokoiłam się dopiero po pierwszym kęsie krewetki w tempurze. Nie jadłam w życiu lepszej – tak miękkiego mięsa, tak delikatnej tempury, w towarzystwie sosu, który obraziłabym nazywając majonezowym (chociaż tak figuruje w karcie), z kruchymi przysmażanymi nitkami makaronu. Trudno o większy kulinarny szok, niż taki, gdy dostajesz dobrze znane ci składniki, podane w dobrze znany ci sposób, ale jakaś alchemia sprawia, że od tego momentu każda krewetka będzie tylko cieniem tej z owej japońskiej brasserie, a każde japońskie dziarskie powitanie będzie wywoływać u ciebie ślinotok na wzór psa Pawłowa.

W Ippudo zjadłam też ramen, tym razem o mniej klarownej konsystencji, bardziej kremowy i ciężki – też pyszny. Wtedy jednak, będąc w bezpiecznej odległości do wielu japońskich cudownych ramenów, nie doceniłam go chyba wystarczająco. Ogromny szacunek przyszedł później, po kilku zderzeniach z polskimi wariacjami na temat tej potrawy, tak bolesnych, że życzyłam wszystkiego złego miejscom, które odważyły się je upublicznić. Konsument zweryfikował te szaleństwa, knajpy zamieniły się już w bezpieczne kawiarnie..

Po miesiącach nostalgii wylądowałam w Londynie, pełna nadziei i oczekiwania na brytyjskie Ippudo. Podobno świetne, jeśli nie lepsze, szanowane i oczywiście szalenie popularne. Niecierpliwie już czekałam na ten klimat ramenowego klubu techno, przygotowywałam się na bieg kelnerów między stołami i te dziarskie powitania. Docierając na miejsce zobaczyłyśmy jednak za szybami (!!! Gdzie mój mrok? Po co okna w Ippudo??) spokojnych Azjatów, przy obrusach, i jeszcze spokojniejszych kelnerów. Coś we mnie umarło. Jestem przekonana, że jedzenie jest fenomenalne, ale wiecie, jak to jest z zasadą pierwszych połączeń. Ratunek przyszedł jednak zza ulicy.

Kanada-Ya. Spełnienie moich japońskich marzeń tylko jedną strefę czasową dalej. Zobaczyłyśmy kolejkę Azjatów, siedzących na małej ciasnej ławeczce i ustawionych daleko pod oknami maleńkiej knajpy. Szybka weryfikacja na Trip Advisorze i już wiedziałam, że to będzie miejsce, które przyniesie mi radość. Cudowny ramen, który przypominał mi mocno ten z Ippudo, lekko kremowy, ale nie tak intensywny. Odpowiedni tłok i odpowiednio mała przestrzeń. Nie wiem, czy to już moje przyzwyczajenie, bo najlepsze rameny jadłam w takich warunkach, czy może po prostu prawo tej kuchni. Niezwykle podobne wrażenia miałam z londyńskiej Koya Bar – miejsca, do którego wracam od lat za każdym razem. Za każdym razem siedzę na ławeczce w kolejce, za każdym razem czytam menu i wybieram o wiele za dużo do jedzenia, za każdym razem jestem przekonana, że dokonuję najlepszego wyboru, nie płacząc za tradycyjnymi, regionalnymi daniami czy restauracyjnym klimatem.

Nie zdziwię się, jeśli docierając w końcu do Japonii odkryję, że tam serwują najlepsze kotlety schabowe. Jednak też nie zdziwię się też, jeśli przejdę w kolejny ramenowy stan świadomości. Interesując się dość mocno kulturą kuchni japońskiej, wiem jedno – ich podejście, nakazujące dążenie do doskonałości w każdym szczególe procesu, w najbardziej na pozór prozaicznej czynności, daje efekt, którego większość z nas nie osiągnie nigdy z powodu braku cierpliwości, pychy i zadowolenia półśrodkami. Dla żadnej innej zupy nie czekałam w tylu kolejkach i radzę Wam zrobić to samo.

50 odcieni głodu, czyli nowojorskie jedzenie w biegu

20150411_184217176_iOS_edited_edited

Długo zastanawiałam się nad tym, czy po ostatnim londyńskim poście powinnam Was zaprowadzić od razu na obiad w tym mieście, aby uczciwie “odhaczyć” całą mapę przed rozpoczęciem kolejnej. Byłoby to oczywiste, logiczne i niestety nudne według mnie, przynajmniej na dłuższą metę. Odkurzam mnóstwo podróżniczych wspomnień i tyle w nich połączeń – osobistych, smakowych, że nie da się ich sprowadzić do prostej geografii i mojego turystycznego harmonogramu żywienia. Proponuję więc prosty układ – pozwalam sobie tutaj na bardzo subiektywną kolejność prezentowania kolejnych map i wspomnień, ale jeśli ktoś z Was potrzebuje dostępu do pełnej jedzonkowej mapy miasta teraz zaraz – piszcie. W większości są gotowe i tylko czekają na to, by przydać się w podróży.

I tak przeskakujemy do Nowego Jorku w iście turystycznym, zabieganym stylu – na ulice miasta, w którym czasem żal tracić czas na jedzenie. Odwiedziłam NYC dwa razy, z czego pierwszy pobyt opisałam w tym poście. Druga wizyta była dłuższa i, chociaż planowałam spokojniejsze zwiedzanie, bardzo szybko wpadłam w nowojorskie tempo i uczucie przytłoczenia, którego chcesz więcej i więcej, tak bardzo, że już wysiadają ci nogi i kręgosłup, uszy nie przyswajają cichszych dźwięków, nie przeszkadza ci nawet tłum ludzi na przejściu dla pieszych i tak dalej i tak bez przerwy do momentu, kiedy siadasz do powrotnego samolotu. I tam dopada cię cisza. A zaraz po niej postanowienie, że wrócisz do tego koszmarnie męczącego stanu najszybciej jak się da. Taka trudna miłość.

A gdzie w tym wszystkim jedzenie? Na każdym kroku, ale często w plastikowym pudełku lub w formie troszkę toksycznej. Zaczynałyśmy dzień hotelowym śniadaniem w wersji klasycznej-budżetowej. Wszystko było tak przeraźliwie słodkie i sztuczne, że na pocieszenie szykowałyśmy sobie gofry ze specjalnych maszyn (wystarczy wylać dozowaną masę z kubeczka) i kładłyśmy plastry banana wierząc, że jest to forma prozdrowotna. Unikajcie kolorowych płatków. Kultowe Fruit Loops najprawdopodobniej świecą w nocy.

Jak się ratować, jeśli wersja budżetowa nie daje rady? Najpierw przestać przeliczać kurs dolara, a następnie wyjść na miasto. Jeżeli należycie do tych szczęśliwców, którzy mogą polecieć do NYC na wyprawę stricte kulinarną, bo wszystko już widzieli, powiem tyle: zabierzcie mnie ze sobą. Przy takiej liczbie muzeów, legendarnych budynków, czy chociażby lokalizacji z Waszych ulubionych filmów, zwykły śmiertelnik nie może się oszukiwać, że za jednym zamachem będzie podziwiał miasto i nieśpiesznie rozkoszował się nowojorskimi frykasami. Na pomoc w tej patowej sytuacji mam jednak ratunek: spis targów i sklepów z jedzeniem na turystycznej trasie, które pozwolą Wam relatywnie szybko zaspokoić głód. Same w sobie są też rewelacyjnymi punktami obserwacyjnymi.

Zaczynając od kuzyna rzeczonych hotelowych gofrów – wszędzie znajdziecie budki z hot dogami. Od 2 do 4 dolarów, ale znacznie gorsze od tych ze Statoila. Teoretycznie lepiej przejść na drugą stronę ulicy, ale to jest post o pośpiechu – a Głód i Pośpiech to najlepsi przyjaciele Hot Doga z Budki. Dla przykładu, najbliższe okolice Central Parku są gastronomiczną pustynią, więc tam budkowy biznes kwitnie i rzeczywiście odurzeni głodem możecie uznać tamtejszą ofertę za przysmaki.

Zabawa zaczyna się jednak zupełnie gdzie indziej, bynajmniej nie w amerykańskim świecie. Eataly to kilkupiętrowy, włoski knajpo-sklep, tuż przy legendarnym Flatironie. Od progu wita Was espresso, panini i budki z warzywami. Nie wiem, ilu Nowojorczyków robi tam autentyczne zakupy na obiad, ale nie przejmowałam się tym zbytnio jedząc pyszną piadinę z prosciutto i popijając ją niezwykle przyzwoitym białym winem stołowym. To świetne miejsce na porządny lunch, który doda Wam sił przed wyprawą do Ojca Wszystkich Targów.

Chelsea Market, bo o nim mowa, jest zlokalizowanty przy Highline – przepięknej spacerowej konstrukcji, ogrodzie zbudowanym na starych torach kolejowych. To efekt prawdziwie społecznej inicjatywy, która oddała mieszkańcom kawałek miasta i przerodziła je w nadziemny park, wciśnięty w szło, żelbet i beton. Żałowałam, że trafiłyśmy tam w pierwszy pogodny weekend, bo oznaczało to kolejkę do pierwszej ławki, następnie kolejkę do wejścia na rzeczony Chelsea market i, w wielkim finale frustracji, największą kolejkę po burrito. Amerykanie ewidentnie kochają burrito. Chelsea market zobaczyć należy, ale polecam robić to w deszczu i w środku tygodnia. I na pewno nie na głodniaka.

Niespodziewane są jednak losy głodnych i zmęczonych turystów, ponieważ po Chelsea wylądowałyśmy praktycznie przypadkiem na Gansevoort Market. I TO jest wszystko, czego mogłam chcieć od jedzeniowego targu. Wiem, że teraz na dniach zostanie odkryta jego nowa lokalizacja, więc czuję się zdradziecko, zachwycając się czymś, czego możecie nie zobaczyć. Powiem tyle – dam Wam znać kiedy tylko Gansevoort Market wróci na mapę NYC, bo w ciemno wróciłabym do miejsca, gdzie jadłam Najlepsze Lody w Życiu.

Na mapie znajdziecie jeszcze ekologiczny Union Square Greenmarket z polskimi jabłkami i Katz’s Deli z legendarnymi kanapkami z pastrami. Zanim zestaw miejsc urośnie nam o kawy, restauracje i cukiernie, od razu wrzucam Wam spis miejsc wartych odwiedzenia, według mnie. Do zobaczenia!

W poszukiwaniu drogi do najlepszego rosołku, czyli bajka o Google Maps

NYC_mapa

Nie wiem, co najbardziej przekonało mnie do napisania nowego posta, na nowym wariancie bloga, na nowy temat. Może coraz częstsze pytania krewnych i znajomych królika, gdzie powinni jeść w podróży. Może mój naturalny, lekki (?) ekshibicjonizm w opowiadaniu o tym, co ostatnio zjadłam i tęsknota za możliwością spisania tych przemyśleń. Może moja Rodzina, która przez Wielkanoc nie raz zapytała mnie, co teraz gotuję, bo z bloga ostatnio nie mogli się wiele dowiedzieć. Jestem naprawdę wdzięczna za każdy z tych mniej lub bardziej nieśmiałych sygnałów, które potrzebowały wielu miesięcy, żeby w mojej głowie usadzić się wygodnie i w odpowiednim momencie skłonić mnie do działania.

Żeby zrozumieć sens mojego planu na najbliższe wpisy, jestem Wam winna kilka zdań wyjaśnień. Wszystko zaczęło się od tego, że za górami, za lasami, pojawił się samochód mapujący od Google. I jeździł sobie w towarzystwie tysięcy innych, tworząc siatkę dróg, łąk i lasów tak szczegółową, że mieszkańcy miast i wiosek, do których te auta zawitały, żyli w jednoczesnym poczuciu niepokoju i fascynacji. Jak to zwykle bywa z każdym nowym przybyszem, znaleźli się ludzie, którzy głosili, że auta te są posłańcami Inwigilacji, której naturalnie nie można dobrowolnie przyjmować pod strzechy. Tym sposobem świat podzielił się na dwa, dość oczywiste obozy – zwolenników i wrogów Google, które nadchodziły wraz z autami. Zwolennicy z radością przyjęli nowe rozwiązania i zaczęli lokalizować drogi, łąki, lasy za pomocą Map. Przeciwnicy z kolei, dokonując największego aktu buntu, nie instalowali aplikacji Google w telefonie. Świat okazał się bowiem dość bezlitosny dla tych drugich – nic więcej zrobić nie mogli.

Jak się pewnie spodziewacie, mam w komórce aplikację map Google. Nie przyjęłam tej technologii bezkrytycznie, jednak to temat na innego rodzaju rozważania. Istotnym w tym miejscu jest fakt, że korzystam z niej na różne sposoby, z których jeden okazuje się przydatny nie tylko dla mnie, ale też dla najbliższych. Otóż tworzymy mapki miejsc. Nie byle jakie, bo w pełni interaktywne, z kategoriami, kolorkami i ikonkami, które pomagają nam się odnaleźć w nieznanej przestrzeni i zapamiętać to, co warte zapamiętania. I właśnie nimi chciałabym się z Wami tutaj podzielić. Będą miasta małe i duże, miejsca znane i nieznane. Mam nadzieję, przede wszystkim, że Wam się przydadzą w małych lub wielkich podróżach i że będziemy mieli okazję nie raz rozmawiać o tym, co widzieliście, zjedliście, przeżyliście. A te mapki to świetny punkt wyjścia, przetestowałyśmy to już w “realu”.

A tytułowy rosołek to nic innego jak japoński ramen, który poznałam osobiście właśnie dzięki mapie Nowego Jorku, od której cała historia zaczęła się równy rok temu. O nim też opowiem, już niedługo, w innej bajce.