Sałatka z polędwiczkami wołowymi, czyli najprostsza droga do szczęścia w zdrowej diecie




Sałatki to takie dania, w których kładę ulubione składniki na możliwie najcieńszej warstwie sałaty. I wiem, że nie jestem w tym sama, więc nie oburzajcie się proszę.

Mimo wszystko, potrafię realnie ocenić sytuację i uznać, że makaron nie zapewni mi sylwetki godnej siatkarki plażowej. Dlatego po pierwsze – zawsze docenię propozycje przepisów na sałatki, które nie smakują jak sałatki, a po drugie – proponuję Wam obecnie moje ulubione zestawienie: przepysznie proste polędwiczki ze słodkim sosem, jako dodatek do Waszego ulubionego zestawu świeżych warzyw.
Takiego sposobu przygotowania polędwiczek nauczyło mnie dwóch przemiłych Włochów, którzy przypomnieli mi, że w kuchni funkcjonują dwie zasady: gotowanie nie może Cię męczyć, a jedzenie musi Cię uszczęśliwić. Nawet jeśli kładziesz je na sałacie.

Przepis nie jest tu normalnym przepisem, prościej się już nie da.


Wykorzystaj swoje ulubione warzywa, a polędwiczki przygotuj tak: pokrój je na cieniutkie plastry i obtocz dokładnie z dwóch stron w dobrej jakości oliwie. Następne, smaż je na gorącej patelni, maksymalnie po dwie minuty na stronę. 

Jako dodatek, polecam mój ulubiony sos miodowo-musztardowy, który, jak widać po moich postach, pomaga mi pokochać każdą sałatkową konfigurację.

Smacznego!

Najlepsze pieczone ziemniaki Nigelli Lawson, czyli kuchnia w obronie autorytetów

Moje kulinarne początki zawdzięczam Nigelli Lawson – nie raz pewnie o tym wspominałam na blogu, a półki z książkami są tego największym dowodem. Próbowałam w każdej zaznaczać ulubione przepisy karteczkami, żeby zorientować się po pierwszych kilkunastu, że braknie mi albo karteczek albo miejsca na zaznaczenie każdej potrawy, w której się zakochałam. I tak co jakiś czas wracam do tych książek, znajdując za każdym razem coś nowego, czasami nawet bez wcześniej doklejonej karteczki. Może i ludzie się nie zmieniają, ale jedzeniowe preferencje – oj tak.
Jednak historia o ziemniakach nie jest historią zmiany. Kochałam je zawsze, ale pieczenie ich zawsze mnie trochę onieśmielało. Zawsze czułam, że w pozornie najprostszych czynnościach znajduje się haczyk, który może wysuszyć ziemniaki i w efekcie unieszczęśliwić mnie i całe towarzystwo. Takie miałam wyobrażenie przynajmniej, dlatego znajdując bezbłędny patent czuję, jakbym znalazła lek na całe przystawkowe zło – niewiele jest obiadów, do których nie pasuje pieczony ziemniak i nie znam osób, które go nie lubią. Tak, mam szczęście do ludzi.
Kolejny raz dziękuję więc Nigelli i niezależnie od tego, jakie ma teraz przygody, nikt mi nie powie, że nie można jej podziwiać za to nieprzyzwoicie pyszne jedzenie, które podziwiam nie tylko w książkach, na szczęście. Ziemniaki są niezwykle soczyste i aromatyczne, a najwięcej pracy wymaga ponacinanie paseczków. Zabieg wart zachodu, bo dzięki temu nawet nie potrzebujecie noża do jedzenia, jeśli akurat leci coś fajnego w TV 🙂

Składniki:
18 średnich owalnych ziemniaków lub 36 młodych
45 g masła
5 łyżek oliwy
sól morska
1. Ponacinaj ziemniaki – najważniejsze to nacinać je na tyle głęboko, żeby łatwo oddzielać plasterki przy jedzeniu, jednocześnie unikając całkowitego przecięcia. Wykorzystaj patent z dużą łyżką, na tyle głęboką, żeby dół ziemniaka leżał na dnie powstrzymując nóż przed całkowitym przecięciem. Lub zaufaj intuicji.
2. Na patelni rozgrzej oliwę i masło aż zaczną skwierczeć, a następnie obtaczaj ziemniaki w tym gorącym sosie. Ważne aby tłuszcz dostał się w każde zagłębienie ziemniaka.
3. Następnie przerzuć ziemniaki do głębokiego naczynia żaroodpornego, zalej je sosem z patelni, każdego posyp obficie solą i piecz w temp. 200 stopni przez około godzinę i 10 minut. Jeśli masz młodziutkie ziemniaki, nawet 40 minut może wystarczyć, więc kontroluj sytuację.
Smacznego!

Krem z marchewki z pastą sezamową i ciecierzycą, czyli o kreatywnym wykorzystaniu zalegających słoików

Jeśli nie wiecie co zrobić z resztą pasty tahini, czyli bazy do pysznego hummusu, oto odpowiedź – robicie krem z marchewki i szpanerski sezamowy dodatek. Nie będę udawać, że obieranie i krojenie marchewki jest czynnością ekspresową, ale zanim zaczniecie marudzić, posłuchajcie tego: ciecierzyca w tym przepisie jest cudownie chrupiąca, a krem tak gęsty i aromatyczny, że możecie uznać to danie za prawdziwy, bezkompromisowy Obiad. To komplement, którym zupy nigdy wcześniej nie obdarzyłam, głównie dlatego, że w większości zup, jakie znam, nie zawiera mięsa.

Jednak w tej wersji krem naprawdę jest cudownie sycący i sprawia, że wierzę w zdrowszą wizję świata.

 Składniki (na 4-5 dużych porcji):

Chrupiąca ciecierzyca:
Puszka ciecierzycy
łyżka oliwy
1/2 łyżeczki soli
1/2 łyżeczki gałki muszkatałowej

Pasta sezamowa:
3 łyżki pasty Tahini
2 łyżki soku z cytryny
szczypta soli
2 łyżki wody

Krem:
2 łyżki oliwy
900g marchewek
1 cebula
4-6 ząbków czosnku
1/2 łyżeczki (lub więcej, wg uznania) gałki muszkatałowej
1/2 łyżeczki soli
szczypta pieprzu
4 szklanki (ok. 950ml) bulionu warzywnego

1. Pokrój dość drobno marchew, cebulę i czosnek. Wrzuć na rozgrzaną oliwę w garnku, dodaj sól, pieprz i gałkę. Podsmażaj na średnim ogniu przez około 15 minut.

2. W międzyczasie, nagrzej piekarnik do 200 stopni i na pergaminie rozrzuć odcedzoną ciecierzycę. Polej ją oliwą i gałką, wymieszaj i rozłóż równomiernie. Podpiecz w piekarniku przez około 20 minut – do momentu, aż ziarenka lekko zbrązowieją i staną się chrupiące. Możesz potem zatrzymać je w piekarniku do momentu podania, żeby zachowały swoją temperaturę. Pamiętaj, żeby w czasie pieczenia raz czy dwa przerzucić ciecierzycę tak, żeby podpiekła się równomiernie.

3. Kiedy warzywa w garnku już będą zarumienione, dodaj bulion warzywny. Ja używam zwykłego, z kostki. Wymieszaj i gotuj przez około 30 minut na średnim ogniu, pod przykrywką.

4. Czekając na zupę, przygotuj pastę – wystarczy wymieszać tahini z cytryną, wodą i solą i odstawić na bok.

5. Kiedy zupa będzie gotowa, pora na blender – przelej zawartość garnka do niego, lub użyj ręcznego blendera – zmiksuj dokładnie do uzyskania kremowej, gęstej konsystencji.

6. Przed podaniem dodaj odrobinę pasty sezamowej na środek talerza i posyp ciecierzycą.

Smacznego!

Zupa cebulowa z miodowymi grzankami, czyli słowo na listopad

Musicie wiedzieć, że z założenia nie byłam nigdy fanką ani zup, ani cebuli. Osłabiona jednak chorobą poddałam się sugestiom mojej Siostry, która nie zna strachu, a tym bardziej słowa “nie”. No i zwierzyłam się Wam ostatnio odnośnie planów kuchennych eksperymentów.. Obiecałam też sama sobie, że nie wrócę do czasów chlebków pita nadziewanych serkiem topionym jako główne danie każdego tygodnia. Tym sposobem – powstała zupa, której zjadłam trzy talerze pod rząd. I tęsknię za czwartym.

To bardzo łagodne danie, idealne dla mojego listopadowo-chorobowego stanu. Ma ten smak, który od razu przywołuje na myśl kojący i prosty obrazek, z kocykiem i fajnym serialem w roli głównej. Myślę, że spokojnie sprawdziłoby się w wersji glamour, ale nie o to chodzi o tej porze roku, przynajmniej nie w moim słowniku.

Składniki (na ok.4 porcje):

3 duże cebule
1 łyżka masła
1 łyżka oliwy
1/4 szkl. mąki pszennej

bulionetka lub kostka rosołowa drobiowo-warzywna
liść laurowy
sól, pieprz do smaku
3 łyżki śmietany

kawałek sera pleśniowego typu Gorgonzola/Lazur
bułka pełnoziarnista
2 łyżki oliwy
2 łyżki miodu

1. Pokrój drobno cebule, jednocześnie nagrzewając patelnię z oliwą i masłem. W garnku zagotuj litr wody i rozpuść w niej kostkę rosołową.

2. Wrzuć je na patelnię i smaż, aż zmiękną. W momencie kiedy zaczną się już rumienić, posyp je mąką i dokładnie wymieszaj. Smaż przez jeszcze minutę, a następnie wrzuć do wrzącej wody.

3. Do zupy dodaj liść laurowy, około łyżeczki soli (wg uznania – to też zależy, ile i czy w ogóle zamierzasz później dodać ser pleśniowy), pieprz. Gotuj na średnim ogniu przez 30min.

4. W międzyczasie pokrój bułkę na kwadraciki i polej oliwą i miodem. Zapiekaj w piekarniku nagrzanym do 150 stopni przez 10 minut.

5. Kiedy czas gotowania minie, zdejmij zupę z ognia, wyjmij liść laurowy i dodaj śmietanę – dokładnie wymieszaj. Jeśli przeszkadzają Ci kawałki cebuli, możesz wrzucić ją do blendera.

6. Przed podaniem wrzuć na wierzch grzanki i pokrojony ser pleśniowy.

Smacznego!

Sos pomidorowy z rodzynkami, migdałami i anchois, czyli łoś w świecie Haute Cuisine

W ostatnich dniach miałam najprawdziwszy Kulinarny Tour. I nie chodzi tylko o to, że bardziej niż kiedykolwiek doceniłam bliską odległość Piotra i Pawła, biegając w dresie po kolejne tabliczki czekolady.

To, co jeszcze po kilku dniach doprowadza mnie do stanu kompletnego rozmarzenia to toasty sorbetem marchewkowym, jakie wznosiłam z okazji drugich urodzin magazynu Food & Friends. Nic już nie będzie takie samo po tym wieczorze w Concept 13, taka prawda. Tego wieczoru spróbowałam kilku wyśmienitych dań, które zmieniły moje postrzeganie współczesnej kuchni. Dla przykładu posłużymy się przykładem koronnym – Magiczną Marchewką.

Na początku przyglądałam się stołowi z tajemniczymi mikroporcyjkami na boku talerzy, w oczekiwaniu, aż wjedzie na nie wielki kawał mięsa lub przynajmniej makaron. Nic nie wjechało, a te mikroporcyjki były kompletnym deserem nr 1. Składał się na niego owy marchewkowy sorbet, minipralinka z marakui, kosmiczny plasterek marchewki i czekoladowy malutki obwarzanek w płynnym karmelem..

I w końcu, głównie dzięki temu tajemniczemu plasterkowi marchewki o tak niepojętej konsystencji, zrozumiałam dwie rzeczy. Pierwsza: nic nie wiem o jedzeniu. Druga: chcę się nauczyć. Przez lata nabrałam przekonania, że świadomie wybieram styl prostego, radosnego bajzlu na talerzu, bo nie odpowiadają mi przekombinowane maleńkie potrawo-statuetki wymagające godzin przygotowania. Przed ustaleniem werdyktu popełniłam jeden błąd w kalkulacji – nigdy takiej naprawdę dobrej statuetki nie spróbowałam.

To odkrycie smutne i radosne zarazem, kiedy uświadamiasz sobie, jak ograniczoną masz wiedzę na temat, który Cię pasjonuje, ale jednocześnie odkrywasz, jak wiele jeszcze możesz się nauczyć. I co jeszcze możesz zjeść, w tym kontekście.

A co do ma do kolejnego makaronu, który dzisiaj zjadłam? No cóż, nie od razu Rzym zbudowano. Nie zmienię stylu gotowania z dnia na dzień i nie zacznę się stołować w restauracjach pretendujących do gwiazdek Michelina. Ale ale, zaczęłam po prostu kombinować. Odważyłam się na przepis z anchois, pomieszałam proporcje z oryginału Nigelli, otrzymałam w efekcie coś naprawdę przepysznego.

Wierzę, że znajdę kompromis, który pozwoli mi tworzyć w domu coraz bardziej wyszukane potrawy bez konieczności stosowania ciekłego azotu i tym podobnych gadżetów. Ale oficjalnie nadszedł czas na zakończenie krucjaty przeciwko nowatorskiej i nieoczywistej kuchni. Drogie dzieci, po prostu nic nie wiecie, póki nie spróbujecie.

Składniki (na dwie porcje):

ok. 250g makaronu
200g pomidorków koktajlowych
3 filety anchois
15g rodzynek sułtanek (te złociste)
1 ząbek czosnku
15ml (ok. 1 łyżka) kaparów
25g płatków migdałowych
30ml oliwy z oliwek

opcjonalnie: liście świeżej bazylii i kilka suszonych pomidorów w zalewie

1. Przygotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu – kiedy będzie prawie gotowy, odlej niecałą szklankę wody z garnka, przyda się na później.

2. W czasie, kiedy makaron się gotuje, wrzuć do blendera wszystkie powyższe składniki, oprócz bazylii. Posiekaj mocno, tak, żeby wszystkie składniki stworzyły pastę z drobnymi kawałeczkami migdałów. Suszone pomidory wykorzystaj wedle uznania – wzmocnią smak pomidorów jeśli nie uda Ci się kupić świeżych, które będą wystarczająco aromatyczne lub jeśli uznasz, że zbyt mocno czujesz smak czosnku czy anchois – wedle uznania 🙂

3. Odcedź gotowy makaron i wymieszaj z sosem. Jeśli będzie go za mało i będzie za gęsty, dolej odrobinę wcześniej odlanej wody.

4. Podawaj ze świeżymi listkami bazylii.

Smacznego!

Tagiatelle z mięsnym sosem nie ze słoika, czyli czar kuchennych klimatów

Od razu uprzedzam – dla tych, którzy zabiorą się za przygotowywanie tego dania na głodniaka, świat nie będzie miłym miejscem. Przygotowanie dania zajmuje około 45 minut, ale jedząc go można odnieść wrażenie, że sam sos ma świadomość swojego okrucieństwa i chce nam się odwdzięczyć swoim cudownym smakiem.

Od pierwszego kęsa wiedziałam, że kończą się czasy tolerancji dla słoikowych sosów do makaronu. Bo prawda jest taka, że mimo uwielbienia do gotowania, mam słabość do wygody, jaką dają gotowce. Wystarczy jednak, że włączę sobie jakiś lekko kompromitujący bit w tle, założę niewyjściowe ciuchy, porozstawiam garnki na każdej płaskiej powierzchni w kuchni i już mamy wartość dodaną do potraw własnego wyrobu – klimat. Żaden słoik Wam tego nie da.

Skłaniki (na 4 porcje):

oliwa (ok. 4 łyżki)
85g wędzonego boczku
1 posiekana cebula
1 posiekany ząbek czosnku
1 marchewka, pokrojona w kostkę
1 natka selera
225g mielonego mięsa wołowego
115g wątróbek drobiowych
2 łyżki passaty (lub siekanych pomidorów z puszki)
125ml białego wytrawnego wina
125ml wywaru wołowego
1 liść laurowy
parmezan do smaku
sól i pieprz

450g makaronu

1. Podgrzej oliwę na głębokiej patelni lub garnku, wrzuć boczek i smaż na średnim ogniu przez około 5 minut.

2. Dodaj na patelnię warzywa: cebulę, czosnek, marchewkę i seler. Smaż przez kolejne 5 minut, co jakiś czas mieszając.

3. Dodaj mielone mięso i smaż wszystko na większym ogniu przez kolejne kilka minut, aż mięso zbrązowieje.

4. Dodaj wątróbki i mieszaj przez 2-3 minuty.

5. Wrzuć passatę, oregano i liść laurowy, dolej też wywar wołowy i wino. Zmniejsz ogień i gotuj wszystko przez około 30 minut. W tym czasie ugotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu dla uzyskania makaronu “al dente”.

6. Odcedź makaron, wyjmij liść laurowy z sosu i wymieszaj wszystko razem. Tuż przed podaniem, posyp porcje startym parmezanem.

Smacznego!

Tarta z cukinią i fetą, czyli kiedy mniej znaczy więcej

Za parę miesięcy zmienię adres, a co za tym idzie – kuchnię. Duża, duża zmiana i duży, duży stół, który dołączy do rodziny. Mam jednak ogromny sentyment do obecnego domu, w którym chyba do perfekcji opanowałam technologię gotowania w miniprzestrzeni. Przy tym rodzaju tarty wspięłam się na wyżyny sprytu i uznajmy, że głównie z braku miejsca, a nie z czystego lenistwa.

Otóż, sprawa jest prosta – nie układam ciasta w formie ani nie szykuję śmietanowego nadzienia, rozwałkowuję ciasto od razu na blasze do pieczenia i rozkładam składniki jeden na drugim. Jeśli macie gdzie postawić garnek z cukinią i blachę właśnie – jesteście ustawieni.

 Składniki (na około 6 porcji – zależy, jak długo chce Ci się rozwałkowywać ciasto):

Ciasto:
250g mąki pszennej
180g masła – zimnego, pokrojonego w kostki
2 szczypty soli
1 łyżeczka cukru
1 jajko
6 łyżek mleka

Nadzienie:
1 średniej wielkości cukinia
5 łyżek tapenady pomidorowej (stoi często przy pesto w sklepach)
1 czerwona cebula
1 opakowanie fety (ok. 180g)
słodka papryka w proszku
sól
pieprz
oliwa

1. Wymieszaj składniki na ciasto – najpierw połącz mąkę, sól, cukier i zimne masło aż do uzyskania grudek. Następnie dodaj jajko i zimne mleko i mieszaj dalej do uzyskania jednorodnej masy. Wyręczam się mikserem, jednak ręcznie jest to oczywiście też proste. Owiń gotowe ciasto folią spożywczą i odstaw do lodówki na minimum pół godziny.
UWAGA: gorąco polecam przygotowanie większej ilości ciasta do zamrożenia. Za jednym razem zrób ciasto z podwojonej ilości składników i zamroź połowę – będzie Ci służyć w czasach kryzysowych 😉

2. Pokrój cukinię na cienkie plasterki i wrzuć na 3 minuty do wrzącej, osolonej wody. Następnie wylej wodę, wlek zimną,  ponownie odcedź cukinię i odstaw na bok.

3. Wyłóż blachę papierem do pieczenia i rozwałkuj na niej schłodzone ciasto. Wałkuj aż do uzyskania cienkiej, równomiernej warstwy ciasta o owalnym kształcie.

4. Ponakłuwaj ciasto widelcem, posmaruj spód tapenadą, zostawiając trochę miejsca wolnego na bokach, które później możesz zawinąć.

5. Na koniec – układaj warstwami cukinię i drobno posiekaną cebulę. Posyp odrobiną czerwonej papryki, solą, pieprzem. Na koniec rozrzuć pokrzuszoną fetę i polej wszystko delikatnie oliwą.

6. Zawiń lekko boki tarty jeśli lubisz, kiedy są grubsze i chrupiące. Jako że w tarcie nie ma płynnych składników, ten element możesz też pominąć 🙂

7. Piecz tartę w temperaturze 180 stopni przez około 40 minut.

Smacznego!

Placuszki z bobu i sera, czyli o walce z obsesjami żywieniowymi

Cierpię na przypadłość, którą nazywamy w rodzinie “zaklętą pętlą burrito” – nazwa dziwna, ale oczywiście ma mocne podłoże historyczne. Dawno dawno temu, kiedy w Kielcach nie było jeszcze galerii handlowej ani żadnej rzeźby dzika, jeździliśmy czasami do Krakowa zaznać klimatów metropolii. Świat Ikei i precli witaliśmy jednak, szczerze mówiąc, z pewnym znużeniem, które zamieniało się w ekscytację tylko w jednym magicznym miejscu na ulicy Św. Tomasza, niedaleko sklepu ze snowboardami. Znajdowała się tam bowiem pewna restauracja meksykańska, tak ważna dla mojego dalszego rozwoju kulinarnego, że przez dalsze lata po jej zamknięciu wracając do Krakowa odwiedzałam inne meksykańskie knajpy w poszukiwaniu dawnego kucharza/menagera/kogokolwiek, kto mógłby przenieść ze sobą magiczny przepis na Burrito Mojego Życia.

Nie będę dodawać, że wraz ze śmiercią tego miejsca umarło moje przywiązanie do Krakowa, a teraz, lata po tym tragicznym wydarzeniu, z każdą wizytą w innej meksykańskiej knajpie umiera moja nadzieja, że kiedykolwiek zjem burrito choć w połowie tak dobre.

Rozpisałam się, ale historia jest prosta: w tamtej restauracji przez lata, przenigdy nie zamówiłam nic oprócz burrito z czerwoną fasolą. A do dzisiaj zawsze, za każdym razem kiedy jestem w meksykańskiej knajpie, przede mną ląduje burrito. Jestem jego zakładnikiem, a raczej zakładnikiem moich pięknych wspomnień. Nie dają mi one szczęścia, tylko rosnące rozczarowanie i niechęć z każdą wizytą w meksykańskiej knajpie.

Morał? Drogie dzieci, walczcie ze swoimi obsesjami żywieniowymi, które prowadzą tylko do udręki. Pozwólcie sobie pomóc. Róbcie placuszki z bobu.

Skąd one w tej historii? Proste – zaklęta pętla burrito przybiera u mnie czasem różne formy. Obecnie obsesyjnie serwuję sobie sałatkę z tuńczyka i fety do pracy. Jestem w stanie zjeść garnek borówek i uznać, że to jedyny owoc na świecie. A potem albo kończy się sezon na borówki, albo nie mogę patrzeć na tuńczyka. Tak czy inaczej – kolejny ciężar do mojego ciężkiego życia.

Dlatego też odpaliłam sobie aplikację Jamiego Olivera, zobaczyłam coś smażonego z serem, bobem, groszkiem, pozmieniałam co się dało i tadaaaa, powstało coś pysznego, niecodziennego i prostego. Ryzyko, że wkręcę się w placuszki i będę się nimi notorycznie żywić jest duże, ale na szczęście parę osób zna dobrze moje słabości i liczę, że zostanę wyciągnięta z ciągu zanim przez te placki stracę kontakt z rzeczywitością.

Przepis (na około 10 placuszków dla dwóch głodnych osób):

ok. 250g bobu
1 czerwona cebula
100g twardego sera typu pecorino, parmezan lub Old Amsterdam (użyłam tego ostatniego)

75g mąki
1 jajko
60ml mleka
sól, pieprz
3/4 łyżeczki proszku do pieczenia

1 łyżka oliwy
świeża bazylia

1. Do wrzącej i osolonej wody wrzuć bób – nie dostałam świeżego, więc gotowałam mrożony przez 3 minuty. Ważne, żeby nie był rozgotowany, ale skórka zdążyła lekko zmięknąć – nie obieramy go później.

2. Wymieszaj mąkę, jajko, mleko i proszek, dopraw solą i pieprzem. Zetrzyj ser i dodaj go też do masy.

3. Posiekaj drobno cebulę, odcedź przegotowany bób i oba składniki też dodaj do plackowej masy.

4. Smaż na rozgrzanej patelni na łyżce oliwy. Na średnim ogniu wystarczy po minutę-dwie na stronę.

5. Podawaj ciepłe lub zimne, smacznego!

Makaron z kremem z kurek, czyli o potędze blogosfery

Nie wyobrażam sobie, żeby kulinarnej blogosferze był ktoś, kto nie zna Kwestii Smaku. Właściwie była to pierwsza ze stron, na jaką trafiłam próbując gotować i pierwsza, na której zaczęłam spędzać więcej czasu niż na, powiedzmy to sobie szczerze, Pudelku. Internet przez lata nie był moim przyjacielem i nie uznawałam, że można znaleźć w sieci coś więcej niż stertę plotek, których nikt nie czyta, ale każdy dobrze zna.

Teraz, kiedy przeglądam kulinarne blogi i portale poświęcone gotowaniu nie mogę wyjść z podziwu, jak wielkim susem przeszliśmy do ery celebracji jedzenia. Nie zagłębiając się nawet w telewizję czy prasę, wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w sieci. Jest to już kanał opiniotwórczy także w kategorii kulinarnej, który ma własne prawa, język, gwiazdy, sukcesy i, no cóż, skandale.

To ostatnie widzieliśmy w okoliczności niedawnej promocji książki plagiatującej przepisy polskich blogerów kulinarnych. Słabe? Słabe. Ale szydło wyszło z worka i to, co zostaje, to jeden fakt – mamy niesamowicie dobrych blogerów kulinarnych, którzy tworzą społeczność, do której coraz więcej osób chciałoby dosięgnąć. Ale sorry, do tego trzeba czegoś więcej niż magii klawiszy ctrl-c i crtl-v.

Kiedyś trafiłam na stwierdzenie, że ilość podróbek jest miarą sukcesu. Chodziło chyba o ciuchy. Smutna teoria, która w jakimś stopniu jednak znajduje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Nie czuję się silnym elementem blogosfery, ale czuję się świadkiem dużych zmian, które koniec końców odbieram jako pozytywne. Kiedy przeglądam Magazyn Smak czy podglądam na fejsiku poczynania Socjalu czy Beirutu, czuję, że sieciowa swoboda wypowiedzi i kreatywność to przecież zmiana na lepsze.

A tych, którzy odważą się plagiatować poczynania zarówno wielkich jak i małych w kulinarnym necie – dopadniemy i już.

Dzisiaj, symbolicznie bardziej, przepis z linka ukochanej Kwestii Smaku. Nie dorastam do pięt i absolutnie mi to nie przeszkadza, jeśli tylko na stronie mogę znaleźć coś tak pysznego.. Przepis znajdziecie tutaj.

Tagliatelle z jamón ibérico, czyli co z tą szynką?

Do Hiszpanii warto jechać z dwóch powodów – słońca i szynki od szczęśliwych świnek. Jej historia jest prosta: świnki biegają po dębowych lasach pełnych żołędzi, jedzą to, na co mają ochotę (czyli żołędzie) i żyją w trybie zen aż do momentu, kiedy zmieniają się właśnie w jamón ibérico de bellota. Cieniutko krojone mięso, bardziej kruche od włoskiej prosciutto, ma drzewny aromat wart każdej zbrodni na domowym budżecie.

Jako że w zbrodniach jestem niezła, do Polski przyjechało kilka opakowań szynki. Najlepsze produkty wymagają najprostszej oprawy, dlatego przez długi czas wyznawaliśmy zasadę “szynka plus wino”, która umiliła nam niejeden dekadencki wieczór.

Motywacja do zmiany perspektywy przyszła, jak zwykle, z głodu. I z Kwestii Smaku. Oryginalne wydanie z szynką parmeńską i orzechami macadamia zostało lekko zmodyfikowane i tak powstał naprawdę boski i grzeszny obiad, który, na szczęście, mogę powtórzyć jeszcze raz z ostatnich plastrów jamón ibérico.

PS. Specjalne podziękowania dla Kochanego Taty, który zaopatrzył naszą skromną zagrodę w kilogram imponującego Grana Padano i parmezanu. Rozpusta zaiste ma wiele twarzy, ale jako Ser wygląda najpiękniej.

Składniki (na dwie porcje):

200g tagliatelle
2 ząbki czosnku
łyżka oliwy
ok. 5 plastrów jamón ibérico
garść płatków migdałowych
100g śmietany 18%
pieprz do smaku
twardy ser (parmezan, grana padano) do smaku

1. Ugotuj makaron, a jednocześnie podsmaż pokrojony drobniutko czosnek na oliwie.

2. Dodaj pokrojoną szynkę – wedle uznania, ja wybrałam średniej wielkości plasterki.

3. Smaż szynkę około 5 minut na średnim ogniu, dodaj płatki migdałów, a następnie zredukuj temperaturę i dodaj śmietanę. Dopraw pieprzem (nie polecam soli – szynka i ser są wystarczająco słone) i pozostaw chwilę jeszcze na patelni.

4. Kiedy makaron będzie gotowy, połącz go z zawartością patelni. Dokładnie wszystko wymieszaj i podawaj ze świeżo startym serem.

Smacznego!