Spaghetti alla carbonara, czyli jak wyjść naprzeciw kulinarnemu hipsterstwu


Uwielbienie do kuchni włoskiej nie jest już niczym wyjątkowym. Czuję nawet, że zaczęło schodzić do podziemia jako coś zbyt oczywistego, a nawet nudnego, co uważam za wielką niesprawiedliwość. To jest jak z muzyką. Znacie to uczucie, kiedy odkrywacie pewnego dnia absolutnie wybitnego wykonawcę, który nagrywa single w łazience? Ma 100 wyświetleń na YouTube dzięki dużej rodzinie i Wam, ale to właśnie sprawia, że jest tym bardziej wyjątkowy, a Wasze akcje w towarzystwie rosną z każdą nową zachwyconą osobą, którą wielkodusznie zapoznajecie z tym nikomu nieznanym fenomenem grającym na tamburynie w parku. A potem, nagle, znają go wszyscy i nagrywa teledyski z Davidem La Chapelle i nie gra już w studenckim klubie, a na stadionach z beznadziejną akustyką. Tak, mówię o Florence and The Machine i to moja historia. 
Ale kluczowe jest, co zrobicie ze swoją gwiazdą po tym, jak stanie się królową listy hitów radia Eska. Możecie uznać, że to jest mainstream i jak każdy szanujący się hipster nie dotkniecie biletu na koncert nawet kijem, albo możecie po prostu posłuchać płyty. I zobaczyć, czy Wam dalej pasuje czy nie. I tak, to jest jedyna słuszna droga, przynajmniej moim zdaniem.
I wracając od mojej przydługiej metafory do sedna, kuchnia włoska prosi Was o to samo, co moja metaforyczna Florence. Zjedzcie pizzę, tiramisu czy moje spaghetti i powiedzcie, czy naprawdę kuchnia włoska zasługuje na miejsce w kącie?
Ten przepis jest wypadkową wielu lat uwielbienia do makaronu, boczku i śmietany. Miałam szczęście jeść spaghetti alla carbonara przygotowane przez dwóch różnych Włochów (i każdy uznaje swój przepis jako jedyny słuszny oczywiście), jeść je we Włoszech i uczyć się techniki na warsztatach z kuchni włoskiej. Dlatego mogę przyznać, że klasykę znam dobrze i teraz mogę sobie złożyć na jej podstawie taką recepturę, która mnie najbardziej uszczęśliwi. I taka jest wersja podana w przepisie – hedonistyczna, podkręcona śmietaną (której teoretycznie być nie powinno w klasycznej wersji) i gałką muszkatałową. Metodą prób i błędów dobrałam sobie taką kolejność łączenia produktów, żeby sos się nie ścinał, ale też nie zalał makaronu. 
Jedząc to danie, jestem spokojna o losy świata, bo dobra kuchnia obroni się zawsze. Kulinarnemu hipsterstwu mówię kategoryczne nie i dzielnie wspieram to, co kocham w mainstreamowym świecie – pizzę, koreczki serowe, sałatkę jarzynową i wszystko, co po prostu sprawia, że każdy dzień, dzięki jedzeniu, może stać się choć trochę lepszy. 

Uwaga: podane niżej ilości to moje subiektywne i luźne sugestie, naprawdę polecam Wam próbować na bieżąco żeby dobrać swoje idealne proporcje. Ja lubię łagodny sos, nie za słony, z mocnym aromatem gałki muszkatołowej i lubię też, kiedy sosu jest trochę więcej niż u normalnego Włocha w domu – pamiętajcie o tym proszę 🙂 
Składniki (na 2 średnie porcje)
200 g makaronu spaghetti albo linguine
100 g wędzonego boczku
1 łyżka oleju
1 jajko – żółtko oddzielone od białka 
100g startego parmezanu
6 łyżek śmietany
1 łyżeczka startej gałki muszkatołowej 
Sól i pieprz do smaku
1. Nastaw makaron, wlej olej na głęboką patelnię i nagrzej go aż zacznie skwierczeć. Wrzuć boczek i zajmij się sosem, co jakiś czas obracając boczek chroniąc go przed przypaleniem.
2. Zmieszaj ze sobą żółtko, parmezan, śmietanę, gałkę muszkatołową, sól i pieprz. Białko odstaw na bok – przyda się później.
3. Kiedy makaron będzie prawie ugotowany (mocno al dente – musisz czuć, że jest trochę zbyt twardy, bo podgotuje się jeszcze na patelni), wrzuć go na patelnię z boczkiem i wymieszaj. 
4. Zmniejsz ogień do minimum i wlej sos do makaronu i boczku – dokładnie wymieszaj i podgrzej całe danie.
5. Na sam koniec, cały czas mieszając, dodaj białko do makaronu – wymieszaj bardzo dokładnie wszystkie elementy i zdejmij z ognia. 
Alternatywa – klasyczna forma łączenia sosu z makaronem:
W klasycznej wersji, możesz pominąć białko i połączyć składniki wrzucając makaron do miski, w której czekał przygotowany sos z żółtka, sera i śmietany. Odstaw na bok parę łyżek wody z makaronu i dodaj je ewentualnie, jeśli uznasz, że sos jest za mało płynny.
Smacznego!

Sos pomidorowy z rodzynkami, migdałami i anchois, czyli łoś w świecie Haute Cuisine

W ostatnich dniach miałam najprawdziwszy Kulinarny Tour. I nie chodzi tylko o to, że bardziej niż kiedykolwiek doceniłam bliską odległość Piotra i Pawła, biegając w dresie po kolejne tabliczki czekolady.

To, co jeszcze po kilku dniach doprowadza mnie do stanu kompletnego rozmarzenia to toasty sorbetem marchewkowym, jakie wznosiłam z okazji drugich urodzin magazynu Food & Friends. Nic już nie będzie takie samo po tym wieczorze w Concept 13, taka prawda. Tego wieczoru spróbowałam kilku wyśmienitych dań, które zmieniły moje postrzeganie współczesnej kuchni. Dla przykładu posłużymy się przykładem koronnym – Magiczną Marchewką.

Na początku przyglądałam się stołowi z tajemniczymi mikroporcyjkami na boku talerzy, w oczekiwaniu, aż wjedzie na nie wielki kawał mięsa lub przynajmniej makaron. Nic nie wjechało, a te mikroporcyjki były kompletnym deserem nr 1. Składał się na niego owy marchewkowy sorbet, minipralinka z marakui, kosmiczny plasterek marchewki i czekoladowy malutki obwarzanek w płynnym karmelem..

I w końcu, głównie dzięki temu tajemniczemu plasterkowi marchewki o tak niepojętej konsystencji, zrozumiałam dwie rzeczy. Pierwsza: nic nie wiem o jedzeniu. Druga: chcę się nauczyć. Przez lata nabrałam przekonania, że świadomie wybieram styl prostego, radosnego bajzlu na talerzu, bo nie odpowiadają mi przekombinowane maleńkie potrawo-statuetki wymagające godzin przygotowania. Przed ustaleniem werdyktu popełniłam jeden błąd w kalkulacji – nigdy takiej naprawdę dobrej statuetki nie spróbowałam.

To odkrycie smutne i radosne zarazem, kiedy uświadamiasz sobie, jak ograniczoną masz wiedzę na temat, który Cię pasjonuje, ale jednocześnie odkrywasz, jak wiele jeszcze możesz się nauczyć. I co jeszcze możesz zjeść, w tym kontekście.

A co do ma do kolejnego makaronu, który dzisiaj zjadłam? No cóż, nie od razu Rzym zbudowano. Nie zmienię stylu gotowania z dnia na dzień i nie zacznę się stołować w restauracjach pretendujących do gwiazdek Michelina. Ale ale, zaczęłam po prostu kombinować. Odważyłam się na przepis z anchois, pomieszałam proporcje z oryginału Nigelli, otrzymałam w efekcie coś naprawdę przepysznego.

Wierzę, że znajdę kompromis, który pozwoli mi tworzyć w domu coraz bardziej wyszukane potrawy bez konieczności stosowania ciekłego azotu i tym podobnych gadżetów. Ale oficjalnie nadszedł czas na zakończenie krucjaty przeciwko nowatorskiej i nieoczywistej kuchni. Drogie dzieci, po prostu nic nie wiecie, póki nie spróbujecie.

Składniki (na dwie porcje):

ok. 250g makaronu
200g pomidorków koktajlowych
3 filety anchois
15g rodzynek sułtanek (te złociste)
1 ząbek czosnku
15ml (ok. 1 łyżka) kaparów
25g płatków migdałowych
30ml oliwy z oliwek

opcjonalnie: liście świeżej bazylii i kilka suszonych pomidorów w zalewie

1. Przygotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu – kiedy będzie prawie gotowy, odlej niecałą szklankę wody z garnka, przyda się na później.

2. W czasie, kiedy makaron się gotuje, wrzuć do blendera wszystkie powyższe składniki, oprócz bazylii. Posiekaj mocno, tak, żeby wszystkie składniki stworzyły pastę z drobnymi kawałeczkami migdałów. Suszone pomidory wykorzystaj wedle uznania – wzmocnią smak pomidorów jeśli nie uda Ci się kupić świeżych, które będą wystarczająco aromatyczne lub jeśli uznasz, że zbyt mocno czujesz smak czosnku czy anchois – wedle uznania 🙂

3. Odcedź gotowy makaron i wymieszaj z sosem. Jeśli będzie go za mało i będzie za gęsty, dolej odrobinę wcześniej odlanej wody.

4. Podawaj ze świeżymi listkami bazylii.

Smacznego!

Tagiatelle z mięsnym sosem nie ze słoika, czyli czar kuchennych klimatów

Od razu uprzedzam – dla tych, którzy zabiorą się za przygotowywanie tego dania na głodniaka, świat nie będzie miłym miejscem. Przygotowanie dania zajmuje około 45 minut, ale jedząc go można odnieść wrażenie, że sam sos ma świadomość swojego okrucieństwa i chce nam się odwdzięczyć swoim cudownym smakiem.

Od pierwszego kęsa wiedziałam, że kończą się czasy tolerancji dla słoikowych sosów do makaronu. Bo prawda jest taka, że mimo uwielbienia do gotowania, mam słabość do wygody, jaką dają gotowce. Wystarczy jednak, że włączę sobie jakiś lekko kompromitujący bit w tle, założę niewyjściowe ciuchy, porozstawiam garnki na każdej płaskiej powierzchni w kuchni i już mamy wartość dodaną do potraw własnego wyrobu – klimat. Żaden słoik Wam tego nie da.

Skłaniki (na 4 porcje):

oliwa (ok. 4 łyżki)
85g wędzonego boczku
1 posiekana cebula
1 posiekany ząbek czosnku
1 marchewka, pokrojona w kostkę
1 natka selera
225g mielonego mięsa wołowego
115g wątróbek drobiowych
2 łyżki passaty (lub siekanych pomidorów z puszki)
125ml białego wytrawnego wina
125ml wywaru wołowego
1 liść laurowy
parmezan do smaku
sól i pieprz

450g makaronu

1. Podgrzej oliwę na głębokiej patelni lub garnku, wrzuć boczek i smaż na średnim ogniu przez około 5 minut.

2. Dodaj na patelnię warzywa: cebulę, czosnek, marchewkę i seler. Smaż przez kolejne 5 minut, co jakiś czas mieszając.

3. Dodaj mielone mięso i smaż wszystko na większym ogniu przez kolejne kilka minut, aż mięso zbrązowieje.

4. Dodaj wątróbki i mieszaj przez 2-3 minuty.

5. Wrzuć passatę, oregano i liść laurowy, dolej też wywar wołowy i wino. Zmniejsz ogień i gotuj wszystko przez około 30 minut. W tym czasie ugotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu dla uzyskania makaronu “al dente”.

6. Odcedź makaron, wyjmij liść laurowy z sosu i wymieszaj wszystko razem. Tuż przed podaniem, posyp porcje startym parmezanem.

Smacznego!

Tagliatelle z jamón ibérico, czyli co z tą szynką?

Do Hiszpanii warto jechać z dwóch powodów – słońca i szynki od szczęśliwych świnek. Jej historia jest prosta: świnki biegają po dębowych lasach pełnych żołędzi, jedzą to, na co mają ochotę (czyli żołędzie) i żyją w trybie zen aż do momentu, kiedy zmieniają się właśnie w jamón ibérico de bellota. Cieniutko krojone mięso, bardziej kruche od włoskiej prosciutto, ma drzewny aromat wart każdej zbrodni na domowym budżecie.

Jako że w zbrodniach jestem niezła, do Polski przyjechało kilka opakowań szynki. Najlepsze produkty wymagają najprostszej oprawy, dlatego przez długi czas wyznawaliśmy zasadę “szynka plus wino”, która umiliła nam niejeden dekadencki wieczór.

Motywacja do zmiany perspektywy przyszła, jak zwykle, z głodu. I z Kwestii Smaku. Oryginalne wydanie z szynką parmeńską i orzechami macadamia zostało lekko zmodyfikowane i tak powstał naprawdę boski i grzeszny obiad, który, na szczęście, mogę powtórzyć jeszcze raz z ostatnich plastrów jamón ibérico.

PS. Specjalne podziękowania dla Kochanego Taty, który zaopatrzył naszą skromną zagrodę w kilogram imponującego Grana Padano i parmezanu. Rozpusta zaiste ma wiele twarzy, ale jako Ser wygląda najpiękniej.

Składniki (na dwie porcje):

200g tagliatelle
2 ząbki czosnku
łyżka oliwy
ok. 5 plastrów jamón ibérico
garść płatków migdałowych
100g śmietany 18%
pieprz do smaku
twardy ser (parmezan, grana padano) do smaku

1. Ugotuj makaron, a jednocześnie podsmaż pokrojony drobniutko czosnek na oliwie.

2. Dodaj pokrojoną szynkę – wedle uznania, ja wybrałam średniej wielkości plasterki.

3. Smaż szynkę około 5 minut na średnim ogniu, dodaj płatki migdałów, a następnie zredukuj temperaturę i dodaj śmietanę. Dopraw pieprzem (nie polecam soli – szynka i ser są wystarczająco słone) i pozostaw chwilę jeszcze na patelni.

4. Kiedy makaron będzie gotowy, połącz go z zawartością patelni. Dokładnie wszystko wymieszaj i podawaj ze świeżo startym serem.

Smacznego!

Makaron z kurkami i kozim serem, czyli poznajcie moją Siostrę

Nie mam specjalnej puenty dla tego wpisu oprócz najprostszego faktu – bardzo, bardzo się cieszę z odwiedzin Kasi. To zapalona snowboardzistka i blond inżynier, z którą wspólnie układałyśmy choreografie do piosenek, inscenizowałyśmy reklamy (teraz sobie właśnie zdałam sprawę, że może istnieje jednak jakieś powiązanie między moim dzieciństwem a obecnym zawodem), a na wakacjach dopasowywałyśmy plan dnia do powtórek Sailor Moon o 8.30 i do nowego odcinka o 15.00. W międzyczasie siedziałyśmy na huśtawce i doglądałyśmy nasze króliki, które pasły się pod choinką. PS. Kasi króliki zawsze były chętne do współpracy, u mnie geniuszem był tylko Norman.
Do tego obie nie znosimy melonów (chociaż to bardziej rezultat traumy z dzieciństwa niż gustów smakowych), uwielbiamy amerykańskie So You Think You Can Dance i zaczytywałyśmy się w komiksach z Kaczorem Donaldem.
Nie ma konkretnego powodu, dla którego zrobiłam akurat makaron z kurkami na przyjazd Kasi, ale myślę, że dobrym podsumowaniem wpisu będzie poniższe zdjęcie. Poprosiłam o pomoc w oberwaniu bazylii. Kasia po chwili pokazała mi taką instalację, oświadczając “Koza na wczasach”.

Składniki (na 2 duże porcje):

250g kurek
1 łyżka masła
3 łyżki oliwy
2 ząbki czosnku
100g sera koziego
200g makaronu
sól
pieprz
liście świeżej bazylii
1. Zagotuj wodę na makaron, posól i przygotuj makaron zgodnie z instrukcją na opakowaniu.
2. Opłucz dokładnie kurki, rozgrzej patelnię i wlej 2 łyżki oliwy i łyżkę masła. Kiedy masło się rozpuści, wrzuć kurki i posiekany czosnek, dodaj sól i pieprz (wedle uznania, ale ostrożnie z ilością).
3. Smaż kurki przez około 10 minut. Następnie, kiedy makaron będzie gotowy, odcedź go, dodaj łyżkę oliwy i kurki (wraz z sosem, jaki się wytworzy na patelni). Wszystko dokładnie wymieszaj.
4. Pokrój ser kozi i wrzuć do jeszcze gorącego makaronu. Wedle uznania, możesz też podać go na wierzch, bezpośrednio na porcji. Posyp danie listkami świeżej bazylii. Lub zrób z nich palemkę żeby uczcić przyjazd Kasi.
Smacznego!

Makaron z pieczarkami w oliwie cytrynowej, czyli o trybie gotowania jednoosobowego

Chyba tak naprawdę nie przepadam za gotowaniem tylko dla siebie. Niby zmieniają się głównie proporcje składników, niby wykonuję te same czynności, ale wszystko staje się bardziej mechaniczne. I tu nie chodzi o poszukiwanie widowni. Po prostu bez ludzi dookoła, bez ich reakcji, rozmów czy  też bez chaosu, jaki czasami wywołują, znika ogromny czynnik, dla którego tak kocham gotowanie. Jedzenie zbliża ludzi. A kiedy jestem sama, mogę tylko bardziej zbliżyć się do wyższych poziomów bezmyślnego obżarstwa.
Ale nie byłabym sobą, gdybym nie próbowała umilić sobie każdej możliwej czynności i wycisnąć z niej każdego pozytywnego akcentu. Ten obiad przygotowałam robiąc wszystkie rzeczy, na które bym sobie w towarzystwie nie pozwoliła. Włączyłam muzykę nieprzyzwoicie głośno. Śpiewałam. Przemieszczałam się po kuchni ślizgając się w skarpetkach po posadzce, a naczynia zmyłam dopiero jakieś dwie godziny później.
Było naprawdę fajnie. I nawet obiad, mimo że w towarzystwie książki, smakował mi bardzo. I wytarłam resztki oliwy z talerza kawałkiem pszennego (!) chleba. Ha.

Składniki  (na 1 dużą porcję):

100g świeżych pieczarek
40ml oliwy
1/2 łyżeczki soli
1 ząbek czosnku
1 – 2 łyżeczki soku z cytryny
1 łyżeczka suszonego tymianku
2-3 łyżki startego parmezanu
kilka listków bazylii
około 200g makaronu
1. Obierz i pokrój pieczarki na plasterki. W misce wymieszaj oliwę, sól, zmiażdżony i posiekany ząbek czosnku, sok z cytryny, tymianek. Następnie dodaj pieczarki i wszystko dokładnie wymieszaj.
2. Nastaw makaron – kiedy będzie się gotował (do stanu al dente), wrzuć pieczarki na nagrzaną patelnię i smaż na średnim ogniu.
3. Kiedy makaron będzie gotowy, zdejmij pieczarki z ognia i wymieszaj z odcedzonym makaronem. Ważne, żeby pieczarki były jedynie podsmażone i nie zrobiły się zbyt “wodniste”. W oryginalnym przepisie występują na surowo, ja mam lekkie obawy przed taką formą podania, ale jednocześnie zależy mi, żeby pieczarki zachowały swoją formę i smak.
4. Tuż przed podaniem posyp danie parmezanem i listkami bazylii.
Smacznego!
Posted by Picasa

Fussili z czosnkowym boczkiem, czyli esencja słowa "ekspres"

To danie spełniało już różne role: ratunku w sytuacji skrajnego głodu, obiadu powitalnego dla Taty, obiadu pożegnalnego dla diety, czy też pocieszacza dla przyjaciół. Wszystkie przypadki, w których sięgałam po boczek z zamrażarki łączy jedno: potrzebowałam czegoś szybkiego i dekadenckiego.
To, że rozsądek rzadko pozwala mi na wykorzystanie sera, boczku i oliwy w jednym naczyniu, nie oznacza, że uciekam od takiego połączenia. Wręcz przeciwnie – kiedy wracam do tej potrawy, mam wrażenie, jakbym cały czas z utęsknieniem na nią czekała, odliczając dni do momentu, kiedy znajdę kolejny pretekst do jej przygotowania.
Jednocześnie to jeden z najlepszych dowodów, że naprawdę nie zawsze jakość dania wzrasta wprost proporcjonalnie do poświęconego mu czasu. Oczywiście możecie ten przepis wykorzystać jako bazowy do wyjątkowych i wyszukanych dań (i bez wątpienia uzyskacie rewelacyjne efekty), jednak w tym przypadku ja trzymam się mojej mantry – proste rozwiązania są najlepsze.

Składniki:

makaron
oliwa
boczek wędzony pokrojony w kostkę
czosnek
opcjonalnie: parmezan
Celowo nie podaję proporcji – zależą one tylko i wyłącznie od Twojego gustu. Ja zwykle dla dwóch osób przygotowuję połowę opakowania makaronu, smażę 100g boczku na dwóch ząbkach czosnku i  3 łyżkach oliwy i dodaję odrobinę parmezanu tuż przed podaniem. Jednak wszystko zależy od tego, co lubisz najbardziej – czy chrupiące mięso, czy czosnkowy aromat, czy może słodko-słony parmezan.
1. Pokrój boczek w drobną kostkę i smaż na patelni ze zmiażdżonymi ząbkami czosnku na oliwie. Smaż do momentu, aż boczek będzie mocno przyrumieniony i chrupiący.
2. Ugotuj makaron i dodaj go następnie do boczku z oliwą – wszystko dokładnie wymieszaj i podawaj ze startym parmezanem lub bez.
Smacznego!
Posted by Picasa

Smażone krewetki z makaronem soba, czyli o zmiennych przekonaniach

Nie lubiłam krewetek. Właściwie zawsze patrząc na przepisy z ich udziałem, wizualizowałam najpierw ich czarne oczka, a potem ogonki. Jestem świadoma niekonsekwencji w takim stwierdzeniu, skoro daleko mi do wegetarianizmu. Ale na swoją obronę mam fakt, że nigdy nie widziałam zamrożonej całej krowy, a krewetkę owszem. I to w różnych konfiguracjach.
Ale wystarczy jeden bezstresowy wyjazd nam morze, regularne picie dobrego wina i jakoś problem oczu krewetek przestaje być tak poważny. 
Poszerzanie krewetkowych horyzontów nie jest jednak tak łatwe, jak się spodziewałam. Nagle te dziesiątki przepisów, które widziałam gdzieśtam kiedyśtam są nie do odnalezienia, a rodzajów krewetek jest więcej niż mogłabym kiedykolwiek przypuszczać. Ale nikt nie zamierza się przecież zniechęcać.
Dlatego też przedstawiam Wam przepis krewetkowy nr1. Opcja najprostsza, bo od krewetek wymagała tylko usmażenia się w oliwie z czosnkiem, ale podkręcona makaronem soba (Kerfur, dział Kuchnie Świata) w sezamowej marynacie. Bardzo lekkie, bardzo zdrowe, bardzo smaczne.

Składniki (na dwie średnie porcje):
Krewetki:
250g mrożonych gotowanych krewetek
2 ząbki czosnku
oliwa
Makaron:
ok. 40g ziaren sezamowych
75g makaronu soba
1 łyżeczka oliwy
2-3 łyżeczki sosu sojowego
1 łyżeczka miodu
1 łyżeczka oleju sezamowego
2 dymki
1. W garnku zagotuj wodę, lekko ją posól i ugotuj makaron wg instrukcji na opakowaniu (5-6 minut). 
2. Kiedy makaron będzie gotowy, wrzuć go do miski z zimną wodą i odstaw na bok.
3. Na gorącej oliwie podsmaż posiekany drobno czosnek, a następnie wrzuć rozmrożone wcześniej krewetki (pozbawione ogonków lub nie, jak wolisz). Smaż je przez około 10 minut, ale czas zależy przede wszystkim od tego, czy będą całkowicie rozmrożone czy, tak jak w moim przypadku, nie do końca.
4. Kiedy krewetki są na patelni, możesz zabrać się za marynatę do makaronu – wymieszaj wszystkie płynne składniki i dorzuć posiekaną drobno dymkę. Korzeń wrzucam cały do marynaty, a zielone liście tnę nożyczkami, żeby później posypać nimi potrawę.
5. Odcedź makaron i wrzuć go do marynaty – dokładnie wszystko wymieszaj. 
6. Do krewetek, tuż przed końcem smażenia, dodaj sezam. Smaż jeszcze przez około minutę. Następnie wyłącz palnik i dodaj do krewetek makaron – masz przed sobą już gotowe danie. Do ozdoby możesz posypać porcje dodatkową porcją sezamu i dymką.
Smacznego!
Posted by Picasa

Makaron z truflami i parmezanem, czyli o aspiracjach życiowych

Pisanie bloga mając tytuł naukowy różni się tym, że nareszcie nie czuję tego koszmarnego wyrzutu sumienia z powodu spędzania czasu na przyjemnościach. Te wakacje też były inne od poprzednich – nie da się przecenić uczucia braku obowiązków. “Nic nie musimy”, powtarzaliśmy sobie przy każdej zmianie decyzji, kiedy to wybieraliśmy kolejną filiżankę espresso ponad krajoznawcze spacery.
Przeraża mnie fakt, że tak wiele z tego wyjazdu pewnie mi umknie z czasem. Jednak jeśli chodzi o smaki – jestem spokojna. Tego nie zapominam nigdy i praktycznie, gdyby tak ostro zredukować moje aspiracje życiowe, to możnaby je ograniczyć do takiej myśli – chcę móc podróżować i odnajdywać te wszystkie zbierane egzotyczne adresy sklepów z limoncello z Amalfi czy z najlepszymi macarons z Paryża.
Mówiąc o smakach, Istrię zamknęłabym w butelce oliwy truflowej. Mogę wyobrazić sobie skrzywioną minę mojej mamy na to wyznanie, jednak nie pozwolę sobie wmówić, że zapach trufli jest odstraszający. Jest ziemny, głęboki, intensywny. Dodajcie do niego owczy ser, którego rodzajów spróbowałam chyba z dziesięć ostatnio, a uzyskacie coś niesamowicie prostego, a zarazem nieprzyzwoicie wykwintnego. To nie jest typowy przepis, jest o wiele za prosty nawet na moje standardy. Wystarczy truflowa oliwa i twardy ser, na przykład parmezan. Na wakacjach dostałam jeszcze trufle w oliwie, które dodawaliśmy do naszej wersji dania, jednak to jest już tylko kwestia jak bardzo chcecie uprzyjemnić sobie życie i ile chcecie na to wydać 😉
Smacznego!

Makaron prowansalski, czyli historia oszustwa

Niezależnie od tego, jak będziemy rozwijać się kulinarnie, to danie będę zawsze wspominać wyjątkowo nostalgicznie. Jest to jeden z pierwszych przepisów, jaki zrealizowałyśmy w ramach programu “bierzemy książkę kucharską a nie ulotkę telepizzy”. Bo prawda wygląda tak: 5 lat temu szczytem moich umiejętności były tosty z trzema rodzajami sera. A 6 lat temu powiedziałam rodzicom, że absolutnie nie potrzebuję piekarnika.
Od tego czasu mniej lub bardziej angażowałam się w naukę gotowania, jednak niezmiennie, z wielkim entuzjazmem odkrywałam, jak wielką przyjemność sprawia mi cały proces przygotowywania jedzenia. Jestem raczej kuchennym oszustem, ponieważ najczęściej wybieram rozwiązania, które uznam po prostu za pyszne, a one często prowadzą mnie do mojego zestawu ukochanych składników, który tak naprawdę jest stosunkowo skromny. Kompletnie mnie to dyskwalifikuje jako potencjalnego konesera, ale pozostaje mi wierzyć, że na drodze tego permanentnego uprzyjemniania sobie życia jedzeniem, gdzieś tak pomiędzy jednym sosem pomidorowym a drugim, nauczę się naprawdę dobrze chociaż ułamka z tej sztuki, jaką jest gotowanie.
To, czego się nauczyłam przez lata przygotowując makaron prowansalski to fakt, że wcale nie lubię, kiedy składniki są drobno i skrupulatnie posiekane. Wolę czuć ich różnorodną fakturę i dobierać ich proporcje zależnie od nastroju. Kolejne oszustwo, ale bardzo przyjemne.

Składniki (na około 4 niewielkie porcje):

około 400g makaronu pełnoziarnistego (wg przepisu – fussili)
3 łyżki oliwy
200g wędzonego boczku pokrojonego w kostkę
2 łyżki kaparów*
2 łyżki czarnych oliwek
140g pieczarek w zalewie
1 cebula (najlepiej czerwona)
2 ząbki czosnku
2 czubate łyżki śmietany 22%
liście świeżej bazylii
sól, pieprz do smaku

1. Ugotuj makaron (al dente)
2. Pokrój czosnek i wrzuć go na naoliwioną patelnię. Usmaż z nim pokrojony boczek, aż będzie rumiany. Dodaj wówczas pokrojoną cebulę i zeszklij ją.
3. Dodaj na patelnię oliwki, kapary i osączone z zalewy pieczarki. Smaż około 2 minuty, cały czas mieszając.
4. Na patelnię dodaj śmietanę i dokładnie wszystko wymieszaj. Następnie dodaj makaron (jeśli nie masz głębokiej patelni, przelej sos do garnka z makaronem).
5. Wszystkie składniki dokładnie wymieszaj, dodając liście bazylii oraz sól i pieprz do smaku.
Smacznego!
* proporcje wszystkich wymienionych składników do sosu są naprawdę opcjonalne – spokojnie możesz podwoić ilość swojego ulubionego składnika 🙂

Posted by Picasa