Mała Japonia w misce zupy, czyli nowojorski i londyński ramen

Mała Japonia w misce zupy, czyli nowojorski i londyński ramen

Największą niespodzianką moich podróży jest często nie kuchnia regionalna, a ta niespodziewanie egzotyczna, nieprzystająca do lokalnie przyjętych zasad czy zwyczajów kulinarnych. Egzotyka to może nie najbardziej adekwatne słowo dla ujęcia, czym jest na przykład Najlepsza Pizza serwowana u Pana Krzysia w Kielcach, ale wiecie o co chodzi. Tam, gdzie należałoby jeść schabowego, dostajemy pizzę z cukinią i burratą (mozarella jest aż tak bardzo passe u nas w Kielcach, serio). Tam gdzie spodziewamy się pizzy, zjemy najpyszniejsze croissanty. Jadąc po croissanty, wpadniemy w zachwyt nad tłustym, dorodnym donutem. W ojczyźnie donutów, dopadnie nas uzależnienie od ramenu. Łańcuszek tych nieoczywistych zależności mogłabym ciągnąć w nieskończoność, ale co najciekawsze, wieeeele z nich kończy się na Dalekim Wschodzie. Może powinnam pisać ten post po mojej faktycznej wizycie w Azji, żeby mieć empiryczny dowód na cudowność potraw, które zamierzam Wam opisać.. Jednak w celu uwiarygodnienia poniższych wyborów posłużę się opinią japońskiego znajomego (wielkiego, onieśmielającego wręcz smakosza) który oficjalnie zatwierdził wszystkie wymienione przeze mnie miejsca, wskazał dodatkowe i powiedział, że to rzeczywiście zestaw koronny do poznania japońskich smaków, poza Azją, w najlepszym wydaniu.

Dodaję więc do map Nowego Jorku i Londynu knajpy, które zachwyciły mnie nie donutami czy fish&chips, tylko japońskimi potrawami. Nowojorskie Momofuku Noodle Bar stało się kilka lat temu zjawiskiem tak popularnym, jak obecnie zdjęcia jedzenia na marmurze czy adidasy w kwiatki – nie każdemu wychodzi czy pasuje, ale na Instagramie mieć musi. Dlatego też mój stosunek do tego miejsca był dość ambiwalentny, a niechęć rosła wraz z liczbą nadchodzących informacji, że kolejki, że tłok, że to już nie to samo. Nie wiem jednak, czy to było nasze szczęście, czy oznaka “zepsucia” pierwszej z sieci knajp Momofuku, ale trafiłyśmy na ostatnie wolne miejsca prosto z ulicy (rezerwacji i tak nie przyjmują), wetknięte między podekscytowaną grupkę Azjatów. Urzekła mnie prostota, jasne drewno i chaos. Ewidentnie tu się po prostu przychodzi zjeść i szczerze mówiąc, nawet gdybym chciała, to w ścisku dobry kadr miski na Instagram by mi nie wyszedł. Z Momofuku wyszłam odmieniona. Zostałam wyznawczynią ramenu, japońskiej potrawy, która łączy bulion rybno-mięsny z makaronem, plastrami łopatki wieprzowej i jajkiem w koszulce. Bulion jest kluczowy, każdy szanujący się kucharz ma swoją własną recepturę, strzeżoną i dopieszczaną, nierzadko bardzo złożoną. I jest to coś, co naprawdę można tak bardzo, bardzo zepsuć…Przeżyłam też to, uwierzcie. Ale wracając – do ramenu dodałam bułeczki na parze z krewetką i wieprzowiną i wiedziałam, że nie ma dla mnie odwrotu – nie zadowolę się już niczym przeciętnym i nie przestanę pragnąć ideału. Czyli w skrócie – Momofuku skazało mnie na życie w stanie nieustającej udręki.

Będąc w Nowym Jorku na szczęście jeszcze miałam szansę na poznanie ich flagowego konkurenta – Ippudo, a raczej, jak sami siebie nazywają – Japanese Ramen Noodle Brasserie. Co tam robi to Brasserie, nie wiem, bo po 30 minutach w kolejce przywitano nas dzikim okrzykiem po japońsku (jak każdego, żeby nie było, więc generalnie japońskie okrzyki towarzyszyły nam przez cały czas), posadzili przy stole w ciemności i przy dźwiękach muzyki techno. Tak się zestresowałam, że nie umiałam im po japońsku odpowiedzieć na powitanie, że potem już w ogóle nie wiedziałam, jak się należy zachowywać w tak intensywnym miejscu. Uspokoiłam się dopiero po pierwszym kęsie krewetki w tempurze. Nie jadłam w życiu lepszej – tak miękkiego mięsa, tak delikatnej tempury, w towarzystwie sosu, który obraziłabym nazywając majonezowym (chociaż tak figuruje w karcie), z kruchymi przysmażanymi nitkami makaronu. Trudno o większy kulinarny szok, niż taki, gdy dostajesz dobrze znane ci składniki, podane w dobrze znany ci sposób, ale jakaś alchemia sprawia, że od tego momentu każda krewetka będzie tylko cieniem tej z owej japońskiej brasserie, a każde japońskie dziarskie powitanie będzie wywoływać u ciebie ślinotok na wzór psa Pawłowa.

W Ippudo zjadłam też ramen, tym razem o mniej klarownej konsystencji, bardziej kremowy i ciężki – też pyszny. Wtedy jednak, będąc w bezpiecznej odległości do wielu japońskich cudownych ramenów, nie doceniłam go chyba wystarczająco. Ogromny szacunek przyszedł później, po kilku zderzeniach z polskimi wariacjami na temat tej potrawy, tak bolesnych, że życzyłam wszystkiego złego miejscom, które odważyły się je upublicznić. Konsument zweryfikował te szaleństwa, knajpy zamieniły się już w bezpieczne kawiarnie..

Po miesiącach nostalgii wylądowałam w Londynie, pełna nadziei i oczekiwania na brytyjskie Ippudo. Podobno świetne, jeśli nie lepsze, szanowane i oczywiście szalenie popularne. Niecierpliwie już czekałam na ten klimat ramenowego klubu techno, przygotowywałam się na bieg kelnerów między stołami i te dziarskie powitania. Docierając na miejsce zobaczyłyśmy jednak za szybami (!!! Gdzie mój mrok? Po co okna w Ippudo??) spokojnych Azjatów, przy obrusach, i jeszcze spokojniejszych kelnerów. Coś we mnie umarło. Jestem przekonana, że jedzenie jest fenomenalne, ale wiecie, jak to jest z zasadą pierwszych połączeń. Ratunek przyszedł jednak zza ulicy.

Kanada-Ya. Spełnienie moich japońskich marzeń tylko jedną strefę czasową dalej. Zobaczyłyśmy kolejkę Azjatów, siedzących na małej ciasnej ławeczce i ustawionych daleko pod oknami maleńkiej knajpy. Szybka weryfikacja na Trip Advisorze i już wiedziałam, że to będzie miejsce, które przyniesie mi radość. Cudowny ramen, który przypominał mi mocno ten z Ippudo, lekko kremowy, ale nie tak intensywny. Odpowiedni tłok i odpowiednio mała przestrzeń. Nie wiem, czy to już moje przyzwyczajenie, bo najlepsze rameny jadłam w takich warunkach, czy może po prostu prawo tej kuchni. Niezwykle podobne wrażenia miałam z londyńskiej Koya Bar – miejsca, do którego wracam od lat za każdym razem. Za każdym razem siedzę na ławeczce w kolejce, za każdym razem czytam menu i wybieram o wiele za dużo do jedzenia, za każdym razem jestem przekonana, że dokonuję najlepszego wyboru, nie płacząc za tradycyjnymi, regionalnymi daniami czy restauracyjnym klimatem.

Nie zdziwię się, jeśli docierając w końcu do Japonii odkryję, że tam serwują najlepsze kotlety schabowe. Jednak też nie zdziwię się też, jeśli przejdę w kolejny ramenowy stan świadomości. Interesując się dość mocno kulturą kuchni japońskiej, wiem jedno – ich podejście, nakazujące dążenie do doskonałości w każdym szczególe procesu, w najbardziej na pozór prozaicznej czynności, daje efekt, którego większość z nas nie osiągnie nigdy z powodu braku cierpliwości, pychy i zadowolenia półśrodkami. Dla żadnej innej zupy nie czekałam w tylu kolejkach i radzę Wam zrobić to samo.

Dzień z życia głodnej turystki, czyli Barcelona od podstaw

Dzień z życia głodnej turystki, czyli Barcelona od podstaw

Mój Tata zawsze powtarza, że suma stresów musi być stała. Wierzę w tę jego mroczną maksymę, więc wyobraźcie sobie, jak bardzo musiałam się odstresować i zachwycić Barceloną, skoro karmiczne wyrównanie poziomu stresu wymagało zgubienia aparatu fotograficznego w jednym z barów, tuż przed powrotem. Moje małe elektroniczne dziecko jest już bezpieczne w domu, ale co najbardziej istotne – nawet z takimi przygodami nie jestem w stanie gorzej wspominać tego wyjazdu. Chcę wracać tam kiedy tylko się da, czekając z utęsknieniem na kolejną promocję na loty 🙂

Trasa jedzenia była mocno uzależniona od trasy wycieczki, którą musiałyśmy skondensować do niezbędnego minimum, pozwalającego na poczucie niepowtarzalnego klimatu miasta przy jednoczesnym relaksie i komforcie dla nóg. To ostatnie brzmi nader praktycznie, ale  posiadam długą historię zajeżdżania się na wyjazdach w imię Poznawania i Doświadczania, do momentu, kiedy doświadczam tylko skrajnego zmęczenia.

Drink na powitanie

Mapka gastronomicznej Barcelony jest więc bezpośrednio skorelowana z miejscami, które według mnie są konieczne do zobaczenia. Ale po kolei. Zakładając, że Wasz lot może przebiegać podobnie do naszego – w oparach alkoholu sąsiadów i turbulencjach, proponuję od razu po przylocie znaleźć dobrego dostawcę lokalnego wermutu. Nie wino, nie sangria, tylko wermut jest tym, co pije się w Katalonii. Bardzo gorąco polecam Casa Varela, spokojną knajpkę, w której możecie do swojej szklanki wermutu (nie kieliszka, bynajmniej) zamówić zarówno proste i baaardzo typowe dla regionu kanapeczki z oliwą i pomidorem (pan con tomate), jak i tatara z tuńczyka błękitnopłetwego. Wszystko świeżutkie i nie tak drogie, jak na lokalne warunki. Dla zainteresowanych dalszym zgłębianiem tematyki wermutu, zapraszam pod ten link, gdzie znajduje się obszerne zestawienie miejsc do odwiedzenia.

L1010733.JPG

Kawa i ciastko na dobry początek dnia

W świetle dnia za to, rozpoczynamy pełnoprawne zwiedzanie od kawy, jak inaczej. Ryzyko wpadki jest niewielkie, bo kawę się tu lubi i ceni. Polecam un cortado, lub jeszcze lepiej, po katalońsku: un tallat. To coś dla mnie – dużo mocnej kawy, mało mleka, urocza mała szklanka. Mój typ na ten pobyt – Bracafe , działające od 1929 roku przy Carrer de Casp, niedaleko Placa de Catalunya – jednego z głównych punktów orientacyjnych i wypadowych Barcelony.

L1010756.JPG

Zakładając, że pierwsza część dnia mija Wam na spacerowaniu i piciu kawy, polecam dodatkowo relaks z cronutem. Cronut to połączenie donuta (pączka z dziurką) z croissantem, z dodatkiem różnych konfiturek czy posypek. Na własne oczy widziałam, jak w gnieździe cronutów, czyli nowojorskiej cukierni Dominique Ansel, te okrągłe dziwolągi wyprzedawały się tuż po otwarciu o 8 rano. Ani razu nie udało mi się ich tam dorwać, jednak w Barcelonie znajdziecie je w Choc. Zupełnie szczerze – to po prostu okrągły, bardzo, bardzo dobry croissant, z imponującymi wariantami polew i posypek. Przecudny jest wystrój cukierni – maleńkie wnętrze zachowało strop i fragment ściany w stylu art deco, któremu towarzyszą góry trufli, czekolad, pączków. A donaty wiszą na drewnianych hakach, jak grzechotki. I espresso też mają super, nie macie więc wymówki, żeby ominąć to miejsce.

Targ dla turystycznych uciech

Parę minut spaceru dzieli Choc od słynnego targowiska La Boqueria – tłocznego, głośnego i tak obłędnie fotogenicznego, że nigdy nie spojrzycie już z szacunkiem na polskie, domorosłe konstrukcje z łubianek truskawek. Można się oczywiście zarzekać, że to marketing, a te kolorowe soczki są wręcz metaforą obłudy i żerowania na zmęczonych turystach, jednak wszyscy wiemy, że to działa. I naprawdę dobrze smakuje. Na tyłach targu znajdziecie niesamowite bary ze świeżymi owocami morza, więc jeśli nie przeszkadza Wam tamtejszy gwar, nie oglądajcie się na nikogo i z dumą i smakiem noście plakietkę Turysty w tym miejscu, nie pożałujecie.

20160511_100902269_iOS

Lody na wszystko

A potem, uciekając z głównego deptaku La Rambla traficie na ciasne uliczki dzielnicy gotyckiej, w której znajdują się Lody. I to takie, do których wróciłyśmy następnego dnia, mimo  dłuuugiej listy alternatywnych miejsc do zobaczenia. Wróciłyśmy do smaków, które tak mnie powaliły, że nie chciałam nawet jedząc ruszyć się ze skromnego wnętrza lodziarni, żeby nie rozpraszać się podczas jedzenia. Takie rzeczy i emocje nie dzieją się w moim życiu codziennie. I espresso też mają super 😉

L1010787L1010668

 

Nachosy i sangria na pocieszenie

Co dalej, kiedy już jesteście odpowiednio zasłodzeni? Spacer wzdłuż i wszerz dzielnicy, do portu, do pawilonu Mies van de Rohe, no i  metrem do Sagrada Familia. Ten ostatni widok boli tak bardzo, tak mocno przeszkadza każda nowa wieżyczka postawiona “na wzór” projektu Gaudiego, że będziecie potrzebować garnka sangrii, aby przeboleć ten widok. Przynajmniej ja potrzebowałam i znalazłam. W knajpce tex-mex o nazwie Chill Bar, z nachosami tak dobrymi, że po raz pierwszy od 15 lat dorównały smakom, które pamiętam z zamkniętej (skandal) krakowskiej restauracji meksykańskiej przy Św. Tomasza. Żeby uniknąć przydługiej dygresji, po prostu usiądźcie pod parasolem, zamówcie sangrię i nachosy i delektujcie się słońcem i nieprzyzwoicie grzesznymi smakami.

L1010699

El Nacional na zmianę percepcji

Myślę, że nachosy dadzą Wam takiego energetycznego kopa, a sangria tak szeroki uśmiech, że będziecie w stanie spokojnie dotrwać do późniejszego wieczora na relaksującym spacerze choćby po parku Guell (polecam spacer, nie polecam płacenia za ujrzenie tamtejszej jaszczurki Gaudiego – jestem zbulwersowana tymi nowymi zasadami gry w zwiedzanie parku).

Wieczorem wróciłyśmy na Passeig de Gràcia, do miejsca, które na stałe zmieniło moje postrzeganie tzw. branży restauracyjnej. Mowa o El Nacional – 2 600 m2 odrestaurowanej powierzchni, podzielonej na otwarte strefy restauracyjne i barowe, z której każda specjalizuje się w innym elemencie klasycznej kuchni iberyjskiej. Na temat samej przestrzeni mogłabym napisać oddzielny post – El Nacional to budynek wybudowany w 1889 roku, ex-teatr, ex-salon samochodowy, ex-garaż, z przepięknym stropem, tzw. volta catalana. Jego schemat został stworzony i opatentowany przez architekta z Valencii – Rafaela Guastavino, a później wielokrotnie wykorzystywany  architekturze, choćby w nowojorskim dworcu Grand Central.

Przebywanie w takiej przestrzeni, praktycznie złotej, świetlistej, z mnóstwem roślin i niepowtarzalnych kafli, mogłoby w zasadzie przytłoczyć zmęczonego życiem turystę, jednak tak się jakimś cudem nie dzieje. Może to duża liczba wydzielonych i różnorodnych stref,  może to po prostu ludzie, którzy ewidentnie przychodzą tam “w cywilu”. Mam takie nieprzyjemne warszawskie skojarzenie, że tam, gdzie w knajpie pojawia się złoto/miedź/kamień, od razu jak spod ziemi wyrasta grupa Pięknych Ludzi gotowych, żeby pokazać Ci Twoje marne miejsce. Tutaj moje adidasy czuły się świetnie, a jeszcze lepiej, kiedy dostałam wermut oraz zestaw wędlinek, serków i owoców morza na talerzu. Ceny są tutaj wyższe niż w innych dzielnicach miasta, ale nie odbiegają od klasycznych stawek w centrum. Bardzo polecam na celebrację końca wycieczki, początku wycieczki, ładnej pogody – czegokolwiek.

L1010725

Food Tour na plotki z Bruno

Na koniec mam jeszcze jedną rekomendację – wycieczki szlakiem ukrytego barcelońskiego jedzonka.  Prowadzi je mój bardzo dobry znajomy, Bruno, który mieszka w Barcelonie i jest najbardziej interesującym, dobrym i miłym Portugalczykiem, jakiego kiedykolwiek poznałam. I teraz otworzył własny biznes i prowadzi wycieczki gastronomiczne o nazwie Lunchbox Barcelona. Mieszkał kilka lat w Polsce, którą zdążył pokochać i przyznaje się otwarcie do tęsknoty za Warszawą. Mieszkając w Barcelonie. Ale miłość nie wybiera i od kilku lat, po karierze jako kucharz i szef kuchni, oprowadza ludzi po ukrytych skarbach barcelońskiej gastronomii, pokazując jednocześnie jej nowe oblicze. I jest po prostu typem kumpla, którego każdy chce mieć. I to on uratował mój aparat 🙂

20160511_100723612_iOS

Na mapce znajdziecie więcej proponowanych lokalizacji na jedzenie i picie, ale postanowiłam opisać Wam moją ostatnią trasę ze względu na jej kompaktowość. Zostawiam Wam też zaznaczone miejsca do zobaczenia, może się Wam przydadzą. A po więcej szczegółów zgłaszajcie się do mnie śmiało, jeśli poczujecie taką potrzebę przed kolejną podróżą 🙂

 

50 odcieni głodu, czyli nowojorskie jedzenie w biegu

20150411_184217176_iOS_edited_edited

Długo zastanawiałam się nad tym, czy po ostatnim londyńskim poście powinnam Was zaprowadzić od razu na obiad w tym mieście, aby uczciwie “odhaczyć” całą mapę przed rozpoczęciem kolejnej. Byłoby to oczywiste, logiczne i niestety nudne według mnie, przynajmniej na dłuższą metę. Odkurzam mnóstwo podróżniczych wspomnień i tyle w nich połączeń – osobistych, smakowych, że nie da się ich sprowadzić do prostej geografii i mojego turystycznego harmonogramu żywienia. Proponuję więc prosty układ – pozwalam sobie tutaj na bardzo subiektywną kolejność prezentowania kolejnych map i wspomnień, ale jeśli ktoś z Was potrzebuje dostępu do pełnej jedzonkowej mapy miasta teraz zaraz – piszcie. W większości są gotowe i tylko czekają na to, by przydać się w podróży.

I tak przeskakujemy do Nowego Jorku w iście turystycznym, zabieganym stylu – na ulice miasta, w którym czasem żal tracić czas na jedzenie. Odwiedziłam NYC dwa razy, z czego pierwszy pobyt opisałam w tym poście. Druga wizyta była dłuższa i, chociaż planowałam spokojniejsze zwiedzanie, bardzo szybko wpadłam w nowojorskie tempo i uczucie przytłoczenia, którego chcesz więcej i więcej, tak bardzo, że już wysiadają ci nogi i kręgosłup, uszy nie przyswajają cichszych dźwięków, nie przeszkadza ci nawet tłum ludzi na przejściu dla pieszych i tak dalej i tak bez przerwy do momentu, kiedy siadasz do powrotnego samolotu. I tam dopada cię cisza. A zaraz po niej postanowienie, że wrócisz do tego koszmarnie męczącego stanu najszybciej jak się da. Taka trudna miłość.

A gdzie w tym wszystkim jedzenie? Na każdym kroku, ale często w plastikowym pudełku lub w formie troszkę toksycznej. Zaczynałyśmy dzień hotelowym śniadaniem w wersji klasycznej-budżetowej. Wszystko było tak przeraźliwie słodkie i sztuczne, że na pocieszenie szykowałyśmy sobie gofry ze specjalnych maszyn (wystarczy wylać dozowaną masę z kubeczka) i kładłyśmy plastry banana wierząc, że jest to forma prozdrowotna. Unikajcie kolorowych płatków. Kultowe Fruit Loops najprawdopodobniej świecą w nocy.

Jak się ratować, jeśli wersja budżetowa nie daje rady? Najpierw przestać przeliczać kurs dolara, a następnie wyjść na miasto. Jeżeli należycie do tych szczęśliwców, którzy mogą polecieć do NYC na wyprawę stricte kulinarną, bo wszystko już widzieli, powiem tyle: zabierzcie mnie ze sobą. Przy takiej liczbie muzeów, legendarnych budynków, czy chociażby lokalizacji z Waszych ulubionych filmów, zwykły śmiertelnik nie może się oszukiwać, że za jednym zamachem będzie podziwiał miasto i nieśpiesznie rozkoszował się nowojorskimi frykasami. Na pomoc w tej patowej sytuacji mam jednak ratunek: spis targów i sklepów z jedzeniem na turystycznej trasie, które pozwolą Wam relatywnie szybko zaspokoić głód. Same w sobie są też rewelacyjnymi punktami obserwacyjnymi.

Zaczynając od kuzyna rzeczonych hotelowych gofrów – wszędzie znajdziecie budki z hot dogami. Od 2 do 4 dolarów, ale znacznie gorsze od tych ze Statoila. Teoretycznie lepiej przejść na drugą stronę ulicy, ale to jest post o pośpiechu – a Głód i Pośpiech to najlepsi przyjaciele Hot Doga z Budki. Dla przykładu, najbliższe okolice Central Parku są gastronomiczną pustynią, więc tam budkowy biznes kwitnie i rzeczywiście odurzeni głodem możecie uznać tamtejszą ofertę za przysmaki.

Zabawa zaczyna się jednak zupełnie gdzie indziej, bynajmniej nie w amerykańskim świecie. Eataly to kilkupiętrowy, włoski knajpo-sklep, tuż przy legendarnym Flatironie. Od progu wita Was espresso, panini i budki z warzywami. Nie wiem, ilu Nowojorczyków robi tam autentyczne zakupy na obiad, ale nie przejmowałam się tym zbytnio jedząc pyszną piadinę z prosciutto i popijając ją niezwykle przyzwoitym białym winem stołowym. To świetne miejsce na porządny lunch, który doda Wam sił przed wyprawą do Ojca Wszystkich Targów.

Chelsea Market, bo o nim mowa, jest zlokalizowanty przy Highline – przepięknej spacerowej konstrukcji, ogrodzie zbudowanym na starych torach kolejowych. To efekt prawdziwie społecznej inicjatywy, która oddała mieszkańcom kawałek miasta i przerodziła je w nadziemny park, wciśnięty w szło, żelbet i beton. Żałowałam, że trafiłyśmy tam w pierwszy pogodny weekend, bo oznaczało to kolejkę do pierwszej ławki, następnie kolejkę do wejścia na rzeczony Chelsea market i, w wielkim finale frustracji, największą kolejkę po burrito. Amerykanie ewidentnie kochają burrito. Chelsea market zobaczyć należy, ale polecam robić to w deszczu i w środku tygodnia. I na pewno nie na głodniaka.

Niespodziewane są jednak losy głodnych i zmęczonych turystów, ponieważ po Chelsea wylądowałyśmy praktycznie przypadkiem na Gansevoort Market. I TO jest wszystko, czego mogłam chcieć od jedzeniowego targu. Wiem, że teraz na dniach zostanie odkryta jego nowa lokalizacja, więc czuję się zdradziecko, zachwycając się czymś, czego możecie nie zobaczyć. Powiem tyle – dam Wam znać kiedy tylko Gansevoort Market wróci na mapę NYC, bo w ciemno wróciłabym do miejsca, gdzie jadłam Najlepsze Lody w Życiu.

Na mapie znajdziecie jeszcze ekologiczny Union Square Greenmarket z polskimi jabłkami i Katz’s Deli z legendarnymi kanapkami z pastrami. Zanim zestaw miejsc urośnie nam o kawy, restauracje i cukiernie, od razu wrzucam Wam spis miejsc wartych odwiedzenia, według mnie. Do zobaczenia!

Bez kawy nie podchodź, czyli londyńskie śniadania

londyn śniadania

Śniadanie śniadaniu nierówne i nie znam miasta, które lepiej obrazuje takie stwierdzenie niż Londyn. Szukając recepty w stylu Stereotypowego Turysty na ten posiłek istnieje duże ryzyko, że skończycie z kiełbasą maczaną w fasoli. Jeśli pójdziecie drogą Hipstera, skończycie z zielonym sokiem za grube funty, którego smak będziecie musieli sobie po prostu wmówić, bo jedyne, co wyczujecie to pietruszka. Droga Zagubionego Turysty może Was zaprowadzić w otchłanie Starbucksów i Cost, które wbrew pozorom nie przypominają wypucowanych, przyjemnych polskich filii, przez co mogą zostawić trwałe ślady na psychice. Pozwólcie więc, że na naszą londyńską mapkę w pierwszej kolejności trafią lokale śniadaniowe, a podział ich uzależnimy od stopnia Waszego głodu.

Głód desperacki

Śniadanie w Londynie jest dla mnie niezwykle ważnym elementem podróżniczego życia z prostej przyczyny – kiedy lądujemy w centrum miasta po 9 rano, nie zauważam nic prócz jedzenia. Parę razy zdarzyło mi się zrobić pierwsze zakupy w Marks&Spencer na lotnisku w Luton i chociaż jedzonko mają zacne, ławki na lotnisku już mniej. A jeśli ławki Wam nie przeszkadzają, to śniadaniowe opcje Marks & Spencer mają moje pełne błogosławieństwo – ostatnio karmiłam się hummusem z fasolkami edamame i prażonym słonecznikiem na chrupiącej pszennej bagietce i popijałam gęstym smoothie z czerwonych owoców. Wszystko z logo M&S, w zaciszu hotelowego pokoju za 1/3 restauracyjnej ceny, z brytyjskim odcinkiem “Hotel Nightmares” w TV. Życzę każdemu tak dobrego śniadania, serio.

Zakładając jednak, że Wam również brak pierwszego posiłku po przylocie zabiera resztki rozsądku, proponuję prostą receptę: Pret-a-Manger. Mają teraz około 200 lokali w samym Londynie. Myślę, że istnieje większa szansa, że wpadniecie na kilka z nich po drodze niż wymówicie “bottle” z brytyjskim akcentem. A i same odwiedziny mogą Was mile zaskoczyć, bo jest to miejsce ze zdrowym, prostym fast-foodem, który nie wykończy Was ani finansowo ani kalorycznie. To miejsce, które jako pierwsze ze znanych mi obiecywało, że wszystkie świeże produkty przygotowuje tego samego dnia, a niesprzedane trafiają do ośrodków charytatywnych. Na początku lat dwutysięcznych to było też pierwsze miejsce z tak krótkimi etykietami na tyłach opakowań – fast food bez tablicy Mendelejewa w składzie. Teraz widzę, jak Mac Donald’s chwali się w Londynie organicznym mlekiem, jednak to Pret jako pierwszy w mojej świadomości od początku do końca spójnie stosuje ten, najtrudniejszy chyba w masowej gastronomii plan: prosto i zdrowo.

Na mojej subiektywnej liście Pretowymi faworytami są bagietka z tuńczykiem, cytrynowy serniczek i ciasto marchewkowe, ale prawda jest taka, że ciężko tam o skuchę – proste składniki, bez fanaberii, pozwalają na spokojny początek dnia bez zbędnego stresu wywołanego przymusem podróżniczych eksperymentów.

I ostatnia rzecz w tym liście pochwalnym. Opakowania. Po prostu je sobie obejrzyjcie i spróbujcie nie robić zdjęć.

W całej tej uroczej formule jest jedno zasadnicze “ale” – chociaż organiczna i relatywnie niedroga, kawa w Pret-a-Manger jest dość przeciętna. W Londynie w temacie “kawa” zaczynają się schody, ale za to satysfakcja gwarantowana, kiedy dobrze wiecie, gdzie znaleźć napój, który zaspokoi Wasz Głód Kawowy.

L1010085

Głód kawowy

Otóż, jak się okazuje, Londyn to mekka najlepszej kawy. Trzymajcie się z dala od sieciówek, nie żartuję – będziecie mocno zdziwieni ich jakością – zarówno kawy jak i całego otoczenia. Poszukajcie miejsc, gdzie podają kawę przez duże K, bo takich nie brakuje – świetne ziarna, wyszkoleni bariści, którzy chętnie opowiedzą Wam o tym, jak bardzo kochają swoją pracę. Nie musicie im nawet wierzyć, zrozumiem też kręcenie nosem na pretensjonalny fanatyzm w odmierzaniu porcji naparu na malutkiej wadze, ale nikt mi nie powie, że efekt ich pracy jest mierny. Uwielbiam Workshop Coffee, Kaffeine oraz Monmouth Coffee. Ta ostatnia jest tak uwielbiana, że  po kawę wylądowałyśmy w autentycznej kolejce, wychodzącej daleko poza lokal. Jednak rozumiem, o co to zamieszanie. Poza tym te kawiarnie znajdują się w całkiem uroczych uliczkach, a w końcu pamiętajmy, że oficjalnie jesteśmy w Londynie, żeby podziwiać inne cuda niż kubki kawy. Uprzedzam, że z ofertą typowo śniadaniową bywa różnie w takich miejscach, jednak kto by się tym przejmował, jeśli potem można nadrobić w miejscu odpowiadającym tym, którzy odczuwają Brytyjski Głód Klasyczny.

 

Brytyjski głód klasyczny

To sekcja ciężkiego kalibru – nie ma tutaj miejsca na subtelności czy liczenie kalorii. Pomijam celowo miejsca na głównych szlakach turystycznej komunikacji, które do swoich szyldów piwno-obiadowych dodają masowo promocje śniadaniowe. Nie przekonują mnie, nie znam, jednak nikomu bronić nie będę. Tam na pewno znajdziecie połączenie klasycznej brytyjskiej kuchni (smażona fasola, bekon, jajka) z uwspółcześnionymi zdrowymi alternatywami (jogurt z muesli z dowolnych konfiguracjach) – tyle widziałam i jeśli tego szukacie – znajdziecie. Ale nie o nich jest ta sekcja.

Breakfast Club zauważyłam przypadkowo podczas poszukiwań Hummingbird Bakery (o tym w sekcji deserowej, niedługo). A raczej zobaczyłam kolejkę przed niepozornymi drzwiami, złożoną z całego przekroju londyńskiej demografii, ze szczególnym naciskiem na Azjatów. Zaczynam coraz bardziej ufać azjatyckim kolejkom w Londynie – ewidentnie skutecznie przekazują sobie rekomendacje, bo takich kolejek przybywa z roku na rok i pojawiają się w miejscach, które po kilku miesiącach okazują się powszechnie uwielbianym fenomenem. Ale koniec dygresji. Breakfast Club. Miejsce, w którym skapitulowałam próbując ogarnąć, co jest zamierzoną pozą, co jest wyrazem autentycznej postawy właścicieli, a co jest zwykłym niechlujstwem. Bardzo mała przestrzeń. Dziki Tłum. Jeszcze dziksza muzyka. Skrzynie z owocami poustawiane praktycznie pod stolikami. Jamaica meets Pub meets Plac Zbawiciela. Czujecie klimat?

Ale siadłyśmy dzielnie, menu obszerne i brzmi jak porządny food porn. Śniadanie o nazwie The Full Monty to bekon, kiełbasa, czarny pudding, jajka, ziemniaki, pieczarki, fasola, grillowany pomidor i pełnoziarnisty chlebek, oczywiście. Przecież zdrowie to podstawa. Cena: średnio-londyńska – 10,50 za porcję, która moim zdaniem zadowoli 2-3 osoby chętne do dzielenia talerza. Jest też Breakfast Burrito, bo czemu nie? Do tego naleśniki, w wersji miękkich i okrągłych pancakes, flagowo podają z bekonem i syropem klonowym. Zjadłam w imię nauki i nie mogłam uwierzyć, że to mi smakuje. W ogóle nie mogłam uwierzyć, że jestem w stanie odnaleźć się w tej przestrzeni, jednak w pewnym momencie przyszła Akceptacja dla zaistniałego stanu, wywołana być może głodem i brakiem drogi ucieczki (zostałam zablokowana przez innych gości z dwóch stron), ale to zawsze coś.

Nie wiem, ile w tym szaleństwie jest metody, ile wiary gości w naturalne składniki, ile prawdziwego uwielbienia do serwowanych smaków (bardzo dobre! naprawdę! tylko nie mam własnego wyznacznika idealnego bekonu czy idealnej pieczarki na grzance z dwoma rodzajami sera, musicie więc ocenić sami). Powiem tak, to prawdziwie londyńskie śniadanie w nowym wydaniu. Jest pełne smaku i grzeszne, a doznania samych odwiedzin tego miejsca tak intensywne, że na pewno nie zostawią Was obojętnymi na pomysł tej współczesnej brytyjskiej kuchni.

Generalnie mam nadzieję, że żadne ze wspomnianych tutaj miejsc nie zostawi Was obojętnymi. Wszystkie zostawiły ślad w mojej pamięci i wracam do nich z sentymentem i ciekawością. I dużym, nieposkromionym porannym Głodem.

No i zapraszam do mojej Mapy. Znajduje się na niej przykładowy Pret-a-Manger, bo wrzucając wszystkie lokalizacje nie byłoby miejsca na cokolwiek innego. Umieściłam też parę dodatkowych knajpek, które mijałam i sprawdziłam, ale nie tak dokładnie – może Wam się przydadzą do własnej śniadaniowej podróży.

Smacznego!

 

 

 

 

W poszukiwaniu drogi do najlepszego rosołku, czyli bajka o Google Maps

NYC_mapa

Nie wiem, co najbardziej przekonało mnie do napisania nowego posta, na nowym wariancie bloga, na nowy temat. Może coraz częstsze pytania krewnych i znajomych królika, gdzie powinni jeść w podróży. Może mój naturalny, lekki (?) ekshibicjonizm w opowiadaniu o tym, co ostatnio zjadłam i tęsknota za możliwością spisania tych przemyśleń. Może moja Rodzina, która przez Wielkanoc nie raz zapytała mnie, co teraz gotuję, bo z bloga ostatnio nie mogli się wiele dowiedzieć. Jestem naprawdę wdzięczna za każdy z tych mniej lub bardziej nieśmiałych sygnałów, które potrzebowały wielu miesięcy, żeby w mojej głowie usadzić się wygodnie i w odpowiednim momencie skłonić mnie do działania.

Żeby zrozumieć sens mojego planu na najbliższe wpisy, jestem Wam winna kilka zdań wyjaśnień. Wszystko zaczęło się od tego, że za górami, za lasami, pojawił się samochód mapujący od Google. I jeździł sobie w towarzystwie tysięcy innych, tworząc siatkę dróg, łąk i lasów tak szczegółową, że mieszkańcy miast i wiosek, do których te auta zawitały, żyli w jednoczesnym poczuciu niepokoju i fascynacji. Jak to zwykle bywa z każdym nowym przybyszem, znaleźli się ludzie, którzy głosili, że auta te są posłańcami Inwigilacji, której naturalnie nie można dobrowolnie przyjmować pod strzechy. Tym sposobem świat podzielił się na dwa, dość oczywiste obozy – zwolenników i wrogów Google, które nadchodziły wraz z autami. Zwolennicy z radością przyjęli nowe rozwiązania i zaczęli lokalizować drogi, łąki, lasy za pomocą Map. Przeciwnicy z kolei, dokonując największego aktu buntu, nie instalowali aplikacji Google w telefonie. Świat okazał się bowiem dość bezlitosny dla tych drugich – nic więcej zrobić nie mogli.

Jak się pewnie spodziewacie, mam w komórce aplikację map Google. Nie przyjęłam tej technologii bezkrytycznie, jednak to temat na innego rodzaju rozważania. Istotnym w tym miejscu jest fakt, że korzystam z niej na różne sposoby, z których jeden okazuje się przydatny nie tylko dla mnie, ale też dla najbliższych. Otóż tworzymy mapki miejsc. Nie byle jakie, bo w pełni interaktywne, z kategoriami, kolorkami i ikonkami, które pomagają nam się odnaleźć w nieznanej przestrzeni i zapamiętać to, co warte zapamiętania. I właśnie nimi chciałabym się z Wami tutaj podzielić. Będą miasta małe i duże, miejsca znane i nieznane. Mam nadzieję, przede wszystkim, że Wam się przydadzą w małych lub wielkich podróżach i że będziemy mieli okazję nie raz rozmawiać o tym, co widzieliście, zjedliście, przeżyliście. A te mapki to świetny punkt wyjścia, przetestowałyśmy to już w “realu”.

A tytułowy rosołek to nic innego jak japoński ramen, który poznałam osobiście właśnie dzięki mapie Nowego Jorku, od której cała historia zaczęła się równy rok temu. O nim też opowiem, już niedługo, w innej bajce.

 

Domowe lody waniliowe i z marakują, czyli w poszukiwaniu Smaku Idealnego

Jeżeli zastanawiacie się, co zrobić z za dużą ilością wolnego czasu, albo jak znaleźć wymówkę na nierobienie innych, istotnych i nieprzyjemnych czynności – róbcie lody. Nie tylko spędzicie dzień w towarzystwie garnków i kremu idealnego do zlizywania z łyżek (na wielu etapach przygotowań!), ale także będziecie odczuwać nieprzeciętną satysfakcję. To magiczny proces. Do ostatniego momentu wydaje się, że produkujecie budyń, który potem magicznie na Waszych oczach zamienia się w ukochaną lodową konsystencję, która jeszcze na dodatek ma ten idealny, wybrany osobiście przez Was smak.
Oczywiście to wszystko pod warunkiem, że rozpracujecie wcześniej, że half and half z amerykańskiego przepisu to nie maślanka.. Nie wiem, co mi przyszło do głowy, ale w efekcie uzyskane lody są bardziej serniczkowe niż waniliowe, ale możemy uznać, że tak miało być. 
Drugim przygotowanym smakiem jest kremowa marakuja, bo tego smaku nie da się znaleźć nigdzie w okolicy, co jest wielką stratą dla Warszawy, moim zdaniem. Dlatego nawet jeśli domowe lody wymagają dużo uczucia i uwagi (i jakiejś chorej liczby garnków – uprzedzam), nie przestanę ich robić, szukając swoich nowych, ukochanych połączeń i bardzo Was do tego zachęcam.
Niestety do jak najsprawniejszego przygotowania lodów potrzebujecie przystawki do Kitchen Aid lub maszynki do lodów – wiem, że to mocno ogranicza chętnych do skorzystania z tego przepisu, ale nie próbowałam jeszcze receptury bez jej wykorzystania. Żeby jakoś Wam tę niesprawiedliwość wynagrodzić, możecie podrzucać mi pomysły na Wasze połączenia smaków, ja je dla Was przygotuję i jeśli uznacie, że są pyszne, będziecie mieć uzasadnienie do zakupu 😉 

LODY WANILIOWE

Składniki (na ok. 1 l lodów):

2 szklanki (500 ml) śmietany 12%*
1 i 1/2 szklanki śmietanki 36%
2 laski wanilii
8 żółtek
3/4 szklanki cukru
1/4 łyżeczki soli

Godzina 0: kiedy podejmiesz decyzję o robieniu lodów i posiadasz przystawkę Kitchen Aid, pamiętaj, że dzieża musi być zmrożona – wstaw ją do zamrażarki przynajmniej 12 godzin przed robieniem lodów.

Dzień przygotowania lodów:

1. Przygotuj 2 garnki do kąpieli wodnej – do większego garnka wlej wodę w takiej ilości, aby dno mniejszego garnka, który wstawisz do większego, nie dotykał wody. Podgrzewaj wodę na średnim ogniu, aż będzie się lekko gotować. Jednocześnie przygotuj w zlewie miskę z zimną wodą – na tyle dużą, żeby przełożyć do niej garnek prosto z kąpieli wodnej w późniejszym etapie.

2. W kąpieli wodnej podgrzewaj dwa rodzaje śmietany 12% i 36% oraz ziarenka wanilii. Możesz wrzucić też wydrążone laski wanilii do uzyskania silniejszego aromatu. Mieszaj co jakiś czas, do uzyskania momentu lekkiego podgotowania (powinny się pojawiać pojedyncze bąbelki).

3. Podczas gdy śmietanki się podgrzewają, w oddzielnym garnku wymieszaj żółtka jaj z cukrem, do momentu aż zmienią kolor na jaśniejszy i podwoją objętość.

4. Kiedy śmietanka już się podgrzeje wystarczająco (pojedyncze bąbelki), wyjmij garnek z kąpieli wodnej i wyjmij laski wanilii.

5. Przelej 1 szklankę podgrzanej śmietanki do żółtek – wymieszaj dokładnie tę miksturę aż uzyska jednorodną konsystencję. Następnie, całość przelej z powrotem do garnka, w której została większość śmietanki i przywróć garnek z miksturą do kąpieli wodnej.

6. Podgrzewaj na średnim ogniu i nieustannie mieszaj płaską, drewnianą (!) szpatułką lub łyżką. To kluczowy etap – może potrwać nawet 15 minut, ale warto poświęcić czas na spokojne mieszanie masy, aby nie zagotowała się w żadnym momencie, a jednocześnie zgęstniała.

7. Masa jest gotowa kiedy tworzy gęsty, jednorodny krem, który przykleja się do obu stron płaskiej łyżki. Im bardziej cierpliwie mieszasz, tym większa pewność, że nie stworzą się grudki i nie zdejmiesz masy zbyt wcześnie z kąpieli wodnej (wówczas lody nie stężeją).

8. Kiedy masa uzyska pożądaną konsystencję, przełóż garnek do miski z zimną wodą, czekającej w zlewie. Jeżeli podejrzewasz, że powstały grudki podczas podgrzewania, możesz też przelać masę przez sito do innej miski i dopiero wtedy wstawić ją do kąpieli wodnej. Nie robię tego zawsze, bo liczba wykorzystanych misek i garnków na tym etapie jest już zbyt skandaliczna, żeby dodawać kolejny krok, ale wiem, że to nie jest poprawna politycznie rada.. Dlatego decyzję zostawiam Tobie.

UWAGA – Studzenie masy to moment, kiedy do lodów waniliowych możesz dodać dowolny, ulubiony dodatek – wmieszaj marakuję (polecam!), konfiturę z owocków lub bakalie – na tym etapie można poeksperymentować 🙂

9. Kiedy masa będzie ostudzona, przykryj ją szczelnie folią spożywczą (tak aby dotykała masy) i przełóż ją do lodówki – na co najmniej 4 godziny lub nawet dobę.

10. Przełóż zimną masę do lodowatej dzieży Kitchen Aid i mieszaj przez co najmniej 20 minut na średniej prędkości. Na początku nic się nie będzie działo, ale w połowie czasu, minuta po minucie masa będzie tężeć, coraz bardziej przypominając lody.

11. Po skończeniu mieszania, lody możesz jeść, uznając, że to gelato – czyli włoska, bardziej płynna i kremowa odmiana deseru. Możesz też poczekać cierpliwie i przełożyć je z powrotem do zamrażarki. I wyjadać o dowolnej porze :)) Z każdą godziną będą bardziej zbite, a następnego dnia – już klasycznie lodowe.

Smacznego!

*UWAGA: to jest to magiczne half & half – dziękuję Michałowi za wyjaśnienie! – w Stanach nie występuje śmietana 12%, dlatego mieszają śmietanę 20% z mlekiem 2% w proporcji 50/50) – do przepisu użyłam maślanki i lody są pyszne, tylko no, sernikowe..

Sałatka z polędwiczkami wołowymi, czyli najprostsza droga do szczęścia w zdrowej diecie




Sałatki to takie dania, w których kładę ulubione składniki na możliwie najcieńszej warstwie sałaty. I wiem, że nie jestem w tym sama, więc nie oburzajcie się proszę.

Mimo wszystko, potrafię realnie ocenić sytuację i uznać, że makaron nie zapewni mi sylwetki godnej siatkarki plażowej. Dlatego po pierwsze – zawsze docenię propozycje przepisów na sałatki, które nie smakują jak sałatki, a po drugie – proponuję Wam obecnie moje ulubione zestawienie: przepysznie proste polędwiczki ze słodkim sosem, jako dodatek do Waszego ulubionego zestawu świeżych warzyw.
Takiego sposobu przygotowania polędwiczek nauczyło mnie dwóch przemiłych Włochów, którzy przypomnieli mi, że w kuchni funkcjonują dwie zasady: gotowanie nie może Cię męczyć, a jedzenie musi Cię uszczęśliwić. Nawet jeśli kładziesz je na sałacie.

Przepis nie jest tu normalnym przepisem, prościej się już nie da.


Wykorzystaj swoje ulubione warzywa, a polędwiczki przygotuj tak: pokrój je na cieniutkie plastry i obtocz dokładnie z dwóch stron w dobrej jakości oliwie. Następne, smaż je na gorącej patelni, maksymalnie po dwie minuty na stronę. 

Jako dodatek, polecam mój ulubiony sos miodowo-musztardowy, który, jak widać po moich postach, pomaga mi pokochać każdą sałatkową konfigurację.

Smacznego!

Spaghetti alla carbonara, czyli jak wyjść naprzeciw kulinarnemu hipsterstwu


Uwielbienie do kuchni włoskiej nie jest już niczym wyjątkowym. Czuję nawet, że zaczęło schodzić do podziemia jako coś zbyt oczywistego, a nawet nudnego, co uważam za wielką niesprawiedliwość. To jest jak z muzyką. Znacie to uczucie, kiedy odkrywacie pewnego dnia absolutnie wybitnego wykonawcę, który nagrywa single w łazience? Ma 100 wyświetleń na YouTube dzięki dużej rodzinie i Wam, ale to właśnie sprawia, że jest tym bardziej wyjątkowy, a Wasze akcje w towarzystwie rosną z każdą nową zachwyconą osobą, którą wielkodusznie zapoznajecie z tym nikomu nieznanym fenomenem grającym na tamburynie w parku. A potem, nagle, znają go wszyscy i nagrywa teledyski z Davidem La Chapelle i nie gra już w studenckim klubie, a na stadionach z beznadziejną akustyką. Tak, mówię o Florence and The Machine i to moja historia. 
Ale kluczowe jest, co zrobicie ze swoją gwiazdą po tym, jak stanie się królową listy hitów radia Eska. Możecie uznać, że to jest mainstream i jak każdy szanujący się hipster nie dotkniecie biletu na koncert nawet kijem, albo możecie po prostu posłuchać płyty. I zobaczyć, czy Wam dalej pasuje czy nie. I tak, to jest jedyna słuszna droga, przynajmniej moim zdaniem.
I wracając od mojej przydługiej metafory do sedna, kuchnia włoska prosi Was o to samo, co moja metaforyczna Florence. Zjedzcie pizzę, tiramisu czy moje spaghetti i powiedzcie, czy naprawdę kuchnia włoska zasługuje na miejsce w kącie?
Ten przepis jest wypadkową wielu lat uwielbienia do makaronu, boczku i śmietany. Miałam szczęście jeść spaghetti alla carbonara przygotowane przez dwóch różnych Włochów (i każdy uznaje swój przepis jako jedyny słuszny oczywiście), jeść je we Włoszech i uczyć się techniki na warsztatach z kuchni włoskiej. Dlatego mogę przyznać, że klasykę znam dobrze i teraz mogę sobie złożyć na jej podstawie taką recepturę, która mnie najbardziej uszczęśliwi. I taka jest wersja podana w przepisie – hedonistyczna, podkręcona śmietaną (której teoretycznie być nie powinno w klasycznej wersji) i gałką muszkatałową. Metodą prób i błędów dobrałam sobie taką kolejność łączenia produktów, żeby sos się nie ścinał, ale też nie zalał makaronu. 
Jedząc to danie, jestem spokojna o losy świata, bo dobra kuchnia obroni się zawsze. Kulinarnemu hipsterstwu mówię kategoryczne nie i dzielnie wspieram to, co kocham w mainstreamowym świecie – pizzę, koreczki serowe, sałatkę jarzynową i wszystko, co po prostu sprawia, że każdy dzień, dzięki jedzeniu, może stać się choć trochę lepszy. 

Uwaga: podane niżej ilości to moje subiektywne i luźne sugestie, naprawdę polecam Wam próbować na bieżąco żeby dobrać swoje idealne proporcje. Ja lubię łagodny sos, nie za słony, z mocnym aromatem gałki muszkatołowej i lubię też, kiedy sosu jest trochę więcej niż u normalnego Włocha w domu – pamiętajcie o tym proszę 🙂 
Składniki (na 2 średnie porcje)
200 g makaronu spaghetti albo linguine
100 g wędzonego boczku
1 łyżka oleju
1 jajko – żółtko oddzielone od białka 
100g startego parmezanu
6 łyżek śmietany
1 łyżeczka startej gałki muszkatołowej 
Sól i pieprz do smaku
1. Nastaw makaron, wlej olej na głęboką patelnię i nagrzej go aż zacznie skwierczeć. Wrzuć boczek i zajmij się sosem, co jakiś czas obracając boczek chroniąc go przed przypaleniem.
2. Zmieszaj ze sobą żółtko, parmezan, śmietanę, gałkę muszkatołową, sól i pieprz. Białko odstaw na bok – przyda się później.
3. Kiedy makaron będzie prawie ugotowany (mocno al dente – musisz czuć, że jest trochę zbyt twardy, bo podgotuje się jeszcze na patelni), wrzuć go na patelnię z boczkiem i wymieszaj. 
4. Zmniejsz ogień do minimum i wlej sos do makaronu i boczku – dokładnie wymieszaj i podgrzej całe danie.
5. Na sam koniec, cały czas mieszając, dodaj białko do makaronu – wymieszaj bardzo dokładnie wszystkie elementy i zdejmij z ognia. 
Alternatywa – klasyczna forma łączenia sosu z makaronem:
W klasycznej wersji, możesz pominąć białko i połączyć składniki wrzucając makaron do miski, w której czekał przygotowany sos z żółtka, sera i śmietany. Odstaw na bok parę łyżek wody z makaronu i dodaj je ewentualnie, jeśli uznasz, że sos jest za mało płynny.
Smacznego!

Mini bezy z kremem mascarpone, czyli o słodkim smaku przegranej

 
Muszę przyznać, że przez lata nie uznawałam gier planszowych. Byłam nawet w stanie wygłaszać płomienne przemowy na temat ich złego wpływu na jakość spotkań i relacje międzyludzkie, wierząc szczerze, że nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przedkładał budowy hotelu w Wiedniu czy wyścigu żółwi nad wartościową (lub nawet nie) rozmowę. Byłam w błędzie. 
 
Oczywiście do świata planszówek zostałam zwabiona jedzeniem. Aga postawiła przede mną kanapkę z pasztetem w mojej ulubionej knajpie i nie pozwoliła mi dłużej ignorować faktu, że za mną stoi regał pełen tekturowych pudeł. Przy dobrej kanapce jestem w stanie zgodzić się na wiele, więc nawet nie byłam zbytnio zdenerwowana pierwszą porażką. Drugą już bardziej, ale skończyło się jedzenie po prostu, co pogłębiło stan wkurzenia. Jednak pewne zmiany są już nieodwracalne – w domu leży pudełko Carcassonne, rodzice przejęli moją obsesję, a znajomi, jak się okazuje, znali planszówki o wiele lepiej niż ja, tylko chyba bali się do tego przy mnie przyznać.
 
I teraz tak się spotykamy wokół stołu, szukając miejsca na talerze z jedzeniem pośród pionków i tekturek. Ale niedawno bohaterem nie były pionki, a beza – moja Siostra przyjechała do Warszawy i postanowiłyśmy się skupić na dostarczeniu organizmowi odpowiedniej ilości cukru. To niezwykle uroczy deser, który towarzyszy Ci przez rodzaj wieczoru – albo Cię pociesza kiedy ktoś kolejny raz kradnie Ci zamek, albo służy do perfekcyjnej celebracji zwycięskiej partii. Jednak przy takiej bezie nie ma znaczenia, kto wygrywa, tak naprawdę. A beza sama w sobie jest zaskakująco bezpretensjonalna, każdy dostaje swój talerzyk, na którym może dowolnie ją “rozbabrać” (ci, którzy kiedyś próbowali elegancko pokroić bezę, zrozumieją sens tego słowa), ale nie traci nic ze swojej wyjątkowości. Proponuję Wam tak naprawdę przepiękne mini-torciki, które osłodziły mi już niejedną planszową porażkę…
 

 
Składniki (na około 12 bez o śr. 8-10 cm):
 
8 białek
Szczypta soli
400 g drobnego cukru
4 łyżeczki mąki kukurydzianej
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1 łyżeczka octu winnego
Odnośnie kremu, wybierzcie swój typ – ja szykuję rożne opcje na zamówienie: na bazie mascarpone, który możecie dowolnie podkręcić likierem czy ekstraktami lub grzesznie maślany krem cytrynowy. Do obu polecam dodatek konfitur czy gorących owoców z cukrem. Nie widzę też nic złego w Nutelli…
 
A teraz do roboty:
 
1. Nie ukrywam, że do bezików przyda Ci się mikser – ubijanie odpowiedniej piany po prostu trwa, a w kuchni nikt nie powinien się tak męczyć.. Kiedy już to sobie ustaliliśmy, zacznij szykować bezę – wbij białka i dodaj szczyptę soli. Zacznij miksować powoli, stopniowo zwiększając tempo.
 
2. Kiedy piana zrobi się biała, zaczną znikać z niej liczne pęcherzyki powietrza i uzyska dość zwartą strukturę, zabierz się za dodawanie cukru. Uwaga: rób to powoli, łyżka po łyżce. Tylko w ten sposób piana nie opadnie pod wpływem cukru. Dodawaj cukier na wysokich obrotach miksera.
 
3. Uzyskasz odpowiednią pianę kiedy będzie sztywna i błyszcząca – możesz klasycznie spróbować odwrócić miskę do góry nogami. Wypadnie – źle, zostanie – dobrze.
 
4. Najgrzej piekarnik do 180 stopni, ale nie wkładaj jeszcze bezy.
 
5. Do masy bezowej dodaj mąkę kukurydzianą, ekstrakt waniliowy i ocet winny – wymieszaj ostrożnie, kilkoma ruchami.
 
6. Układaj bezy na pergaminie – możesz je formować łyżeczką lub szprycą. Zostawiaj niewielkie wgłębienia w środku, gdzie później nałożysz krem. Masz pełną dowolność co do wielkości, ale pamiętaj, żeby zostawić co najmniej 3 cm odstępu z każdej strony między bezami.
 
7. Pora wstawić bezy do piekarnika – zredukuj temperaturę do 150 stopni i wstaw blachę na środkowy poziom. Piecz przez 30 minut. Po tym czasie wyłącz piekarnik, otwórz go, ale zostaw w nim jeszcze bezy na min. 20 minut do ostygnięcia. 
 
8. Podawaj z kremem, owocami, lub samodzielnie.
 
Smacznego!
 
 
 
 

Najlepsze pieczone ziemniaki Nigelli Lawson, czyli kuchnia w obronie autorytetów

Moje kulinarne początki zawdzięczam Nigelli Lawson – nie raz pewnie o tym wspominałam na blogu, a półki z książkami są tego największym dowodem. Próbowałam w każdej zaznaczać ulubione przepisy karteczkami, żeby zorientować się po pierwszych kilkunastu, że braknie mi albo karteczek albo miejsca na zaznaczenie każdej potrawy, w której się zakochałam. I tak co jakiś czas wracam do tych książek, znajdując za każdym razem coś nowego, czasami nawet bez wcześniej doklejonej karteczki. Może i ludzie się nie zmieniają, ale jedzeniowe preferencje – oj tak.
Jednak historia o ziemniakach nie jest historią zmiany. Kochałam je zawsze, ale pieczenie ich zawsze mnie trochę onieśmielało. Zawsze czułam, że w pozornie najprostszych czynnościach znajduje się haczyk, który może wysuszyć ziemniaki i w efekcie unieszczęśliwić mnie i całe towarzystwo. Takie miałam wyobrażenie przynajmniej, dlatego znajdując bezbłędny patent czuję, jakbym znalazła lek na całe przystawkowe zło – niewiele jest obiadów, do których nie pasuje pieczony ziemniak i nie znam osób, które go nie lubią. Tak, mam szczęście do ludzi.
Kolejny raz dziękuję więc Nigelli i niezależnie od tego, jakie ma teraz przygody, nikt mi nie powie, że nie można jej podziwiać za to nieprzyzwoicie pyszne jedzenie, które podziwiam nie tylko w książkach, na szczęście. Ziemniaki są niezwykle soczyste i aromatyczne, a najwięcej pracy wymaga ponacinanie paseczków. Zabieg wart zachodu, bo dzięki temu nawet nie potrzebujecie noża do jedzenia, jeśli akurat leci coś fajnego w TV 🙂

Składniki:
18 średnich owalnych ziemniaków lub 36 młodych
45 g masła
5 łyżek oliwy
sól morska
1. Ponacinaj ziemniaki – najważniejsze to nacinać je na tyle głęboko, żeby łatwo oddzielać plasterki przy jedzeniu, jednocześnie unikając całkowitego przecięcia. Wykorzystaj patent z dużą łyżką, na tyle głęboką, żeby dół ziemniaka leżał na dnie powstrzymując nóż przed całkowitym przecięciem. Lub zaufaj intuicji.
2. Na patelni rozgrzej oliwę i masło aż zaczną skwierczeć, a następnie obtaczaj ziemniaki w tym gorącym sosie. Ważne aby tłuszcz dostał się w każde zagłębienie ziemniaka.
3. Następnie przerzuć ziemniaki do głębokiego naczynia żaroodpornego, zalej je sosem z patelni, każdego posyp obficie solą i piecz w temp. 200 stopni przez około godzinę i 10 minut. Jeśli masz młodziutkie ziemniaki, nawet 40 minut może wystarczyć, więc kontroluj sytuację.
Smacznego!