Brownie nr4 z solonym karmelem, czyli o parach nie do pary

Jako mała córka,  nie rozumiałam mojego Taty w dwóch kluczowych kwestiach: jak można odręcznie rysować całkowicie proste linie na kartce i jak można jeść żółty ser z dżemem. Mimo, że to drugie było zwierzeniem historycznym i nigdy nie widziałam Taty w takiej serowej akcji, dziwiłam się niezmiernie i nie do końca wiedziałam, co z tą wiedzą zrobić. Z jednej strony fuj, z drugiej, to w końcu Tata, który zna się na jedzeniu i w ogóle.

Jako większa córka, zdziwiłam się bardzo pewnego dnia kiedy spojrzałam na mój talerz z konfiturą żurawinową położoną w nieprzyzwoitej ilości na serku camembert. Tata miał rację, wszystko kurcze grało idealnie, a ja poczułam się wówczas jak świadomy degustator, który nie boi się niczego. Wszystko było kwestią czasu i punktu widzenia – do pewnych rzeczy, jak ser z dżemem, musiałam po prostu dojrzeć.

Kolejnym krokiem była sól w karmelu.. Nasze pierwsze spotkanie nastąpiło kompletnie przez pomyłkę podczas polowania na makaroniki. Poprosiłam po francusku przy ladzie “caramel”, pan dodał jakieś słowo pytającym tonem, ja ze stresu tylko pokiwałam głową i okazało się, że chodziło o sól. Spróbowałam oczywiście kompletnie nieświadoma. Szok i zdziwienie.  Ale możecie chyba się domyślić, że wrażenia miałam co najmniej pozytywne, skoro kolejna edycja brownie jest już bardziej alternatywna.. Co więcej, mam więcej solonego karmelu w zamrażarce i nie zawaham sie go użyć.

Przepis pochodzi od pani guru – z ogromną nostalgią muszę przyznać, że chyba nauczyła mnie gotować..

Przepis (do kwadratowej formy o śr. 21cm):

Solony karmel:
100g drobnego cukru
4 łyżki masła
1/4 łyżeczki soli
3 łyżki śmietany 36%

Brownie:
85g czekolady (wg oryginału – bezcukrowej, wg mnie – deserowej albo nawet mlecznej..)
85g mąki
115g masła
200g drobnego cukru
2 jajka
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
1/8 łyżeczki soli kuchennej (lub 1/4 łyżeczki soli morskiej)

1. Przygotuj karmel:
– na dużym płaskim talerzu połóż pergamin, a następnie lekko posmaruj go masłem (na niego wylejesz karmel)
– w garnku (suchym!) rozpuść cukier – nie mieszaj, ewentualnie przechylaj garnek, żeby topił się równomiernie. W momencie roztopienia powinien mieć lekko brunatny odcień – kiedy taki uzyskasz, zdejmij garnek z ognia i wmieszaj masło. Mogą zostać grudki masła, ale nie przejmuj się tym i dodaj następnie śmietanę i sól. Wymieszaj ponownie i przywróć na palnik, podgrzewając na średnim ogniu. Kiedy na masie powstaną bąbelki, gotuj przez parę minut, aż karmel zmieni odcień na ciemniejszy. Okazjonalnie możesz mieszać, jeśli pojawią się grudki.
– przelej masę na pergamin (tak, żeby rozlał się na jak największej powierzchni), a następnie przełóż talerz do zamrażarki na 20-30 minut.

2. Zabierz się za brownie – roztop czekoladę z masłem.

3. W misce wymieszaj jajka z cukrem, a następnie dodaj mąkę i płynną czekoladę z masłem oraz ekstrakt waniliowy.

4. Kiedy karmel będzie twardszy, nożem ponacinaj masę tak, żeby utworzyć z niego kwadraciki o wymiarach 1x1cm. Wrzuć większość karmelowych kwadracików do masy brownie i  ponownie wymieszaj. Jeśli nie uda Ci sie wyciąć przyzwoitych kwadratów (karmel będzie zbyt ciągnący) – nie przejmuj się. W końcu i tak ma się roztopić i nikogo nie interesuje jego poprzednia forma 😉 Chodzi głównie o to, żeby jego kawałki znalazły się możliwie jak najbardziej równomiernie w cieście.

5. Ułóż pozostałe kawałki karmelu na cieście i wstaw je do piekarnika nagrzanego do 180 stopni na 30 minut.

Smacznego!
– 

Mufiny w trzech odsłonach, czyli słodyczomania jako reakcja na otaczającą rzeczywistość

To jest ten okres, kiedy na pytanie “To co tam u Ciebie”, odpowiedź “Po staremu” naprawdę, naprawdę jest nieadekwatna. Zmieniłam pracę, w piątek miałam pierwszy dzień w nowej. Pożegnanie z ekipą spod znaku Żurawia (dla wyjaśnienia, ten jakże wyszukany kryptonim to nie obelga, tylko hołd dla mojego ulubionego logo) było dla mnie niepoprawnie wzruszające i trudne. Pozostaje mi wierzyć, że przekupując towarzystwo jedzeniem, będę miała szansę wkupić się w ich łaski także poza terenem biurowca.

Druga rzecz – zmieniam mieszkanie. Już za chwileczkę, już za momencik zrobię zdjęcie na stole w kuchni, którą wstawiłam w miejscu salonu. Jest duża. Jest przy oknach. Niedługo przywitam nieprzyzwoicie duży stół.

Trzecia (taka kolejność wyłącznie z aspektów stylistycznych) – Karola, moja najbliższa i najważniejsza kulinarna recenzentka, wyjeżdża na rok w delegację. Żaden przepis nie wyszedł z kuchni bez jej aprobaty i szczerze, nie wiem, jak Skype zamierza mi to zrekompensować. Nie znam lepszego partnera do degustacji makaroników i do wszelkich podróży kulinarnych – czy to Paryż czy buda z Megażelami na festiwalu. Z drugiej strony – Karola Gotuje. I to jak. Nawet nie chcę zaczynać opisywać pustki, jaką wywoła jej brak obecności w domu, ale dodając do tego jeszcze brak jej sosu pomidorowego – ludzie sobie z takimi zmianami po prostu nie radzą.

W obecnej sytuacji, co robi każda normalna, acz skołowana dziewczyna? Je. Albo gotuje. Tym sposobem zaczynam fazę dań pożegnalnych – brzmi to smutno, jednak o ile smutniej byłoby żegnać się przy chipsach.

Dlatego też na pożegnanie w pracy przygotowałam trzy rodzaje mufinów – trzy smaki, żeby uszczęśliwić frakcje czekoladową, kawową i owocową. A z mojej własnej perspektywy – filozofię Mufina przedstawiłam nie raz i powtórzę – nie ma takiej rzeczy na świecie, której nie potrafiłby naprawić dobry mufin.

Przepisy powstały na bazie z The Ultimate Muffin Cookbook duetu Weinstein i Scarborough. Kiedy pieczesz Mufiny Dziękczynne dla ludzi, którzy dali Ci tyle uśmiechu co mnie przez ostatnie dwa lata w pracy, nie eksperymentujesz z ciastem, tylko idziesz po radę do Amerykanów, po prostu.

Poniżej podaję składniki na 12 sztuk standardowej wielkości mufinów. Do każdego rodzaju obowiązują takie zasady pieczenia:

1. W oddzielnej misce wymieszaj wszystkie sypkie składniki.

2. W innej ubij jajka, a następnie dolewaj pozostałe składniki płynne. Następnie do sypkich dodaj płynne delikatnie mieszając – tylko tyle, żeby składniki się połączyły, a nie przemieszały za mocno.

3. Piecz mufiny w temperaturze 180 stopni przez średnio 23 minuty.

4. Po upieczeniu ustaw je na metalowej kratce do ostygnięcia.

Dodatkowe uwagi do poszczególnych przepisów podaję poniżej. Proporcje w szklankach – w końcu przepisy są prawdziwie amerykańskie 😉

Mufiny kakaowe z kawałkami czekolady

2 szklanki mąki pszennej
3/4 szkl. drobnego cukru (może być brązowy)
1/2 szkl. przesianego kakao
1 łyżka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
50g posiekanej mlecznej czekolady

2 jajka w temperaturze pokojowej
1 i 1/4 szkl. mleka 2% lub 3,2%
1/3 szkl. oleju roślinnego
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

Opcjonalnie: oprócz pokruszonej czekolady możesz dodać garść płatków migdałowych.

Mufiny z cytrynowym kremem

1 i 3/4 szkl. mąki pszennej
1/2 szkl. mąki kukurydzianej
1/2 szkl. drobnego cukru
2 łyżeczki sody
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli

2 jajka w temperaturze pokojowej
1 szkl. maślanki lub śmietany (min 18%)
1/4 szkl. oleju roślinnego
1/3 szkl. soku z cytryny
2 łyżki skórki startej z cytryny
1 łyżeczka ekstraktu waniliowego

Krem cytrynowy: możesz kupić gotowy (np. z Marks & Spencer), lub przygotować własny, na przykład według tego przepisu.

Żeby nałożyć krem, najpierw wypełnij foremki do połowy gotowym ciastem, następnie nakładaj po pół łyżeczki kremu na sam środek każdego mufinka. Na koniec, przykryj mufiny resztą ciasta pilnując, żeby krem był całkowicie “schowany”.

Kawowe mufiny z ciasteczkami Oreo

1 szkl. i  2 łyżki mleka
2 łyżki kawy rozpuszczalnej

2 szkl. mąki pszennej
2/3 szkl. cukru
1 łyżka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki soli
10 pokruszonych ciasteczek Oreo

1 jajko
8 łyżek stopionego i ostudzonego masła
2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

Przed ubiciem jajek, pamiętaj żeby stopić i ostudzić masło. Przygotuj też mleko – podgrzej je mocno i rozpuść w nim kawę. Następnie ostudź tą miksturę i dodaj do płynnych skłaników.

Smacznego!


Mufin z suszonymi morelami i białą czekoladą, czyli superbohater o wielu twarzach

Misja, dla której te Mufiny zostały przygotowane była z pozoru łatwa – przynosimy zestaw urodzinowych atrybutów, spotykamy się w jednym miejscu i na określony sygnał wyskakujemy zza krzaków. Życie nie jest jednak takie proste – jedyny autobus może postanowić uciec, a krzaki mogą okazać się za rzadkie. Dlatego też w takich okolicznościach należy ograniczać ryzyko do minimum w każdym zakresie działań. Rada weterana – inwestujcie w Mufiny.

Nieważne, w jakim chaosie się pogrążycie, one Was nie zawiodą. To deser stworzony do zadań specjalnych – od deprechy po urodzinowe niespodzianki właśnie. Moja miłość do tego deseru ewoluowała, ponieważ od pierwszej ody na jego cześć zauważyłam, że Mufin ma nie tylko moc uszczęśliwiającą, ale też właśnie ratowniczą. Nie zmieniam zdania – on sprawi, że Wasze dni będą bardziej kaloryczne i radośniejsze. A teraz jeszcze doszłam do wniosku, że on byłby w stanie wyprowadzić Was nawet z największej opresji. Nie ma sensu wchodzić w zasadność takiej tezy, wystarczy mi ślepo uwierzyć i po prostu upiec sobie takiego morelowo-czekoladowego Mufina.

Składniki na 12 mufinów:

280g mąki
1/2 łyżki proszku do pieczenia
100g drobnego brązowego cukru
85g suszonych moreli
100g białej czekolady

2 jajka
200ml maślanki
100ml oleju słonecznikowego

1. Połącz i wymieszaj sypkie składniki – mąkę, proszek, cukier, posiekane morele i czekoladę.

2. W oddzielnej misce ubij jajka, a następnie dolej maślankę i olej – wymieszaj.

3. Dodaj miksturę do sypkich składników i połącz wszystko mieszając widelcem. Pamiętaj, żeby nie przemieszać – wtedy mufiny będą bardziej puszyste.

4. Rozłóż masę do foremek i piecz przez około 20 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni.

Smacznego!

Blondie, czyli wsparcie dla poszkodowanych miejską majówką

W ramach odszkodowań wojennych za spędzanie majówki w mieście każdy ma prawo do upieczenia nieprzyzwoicie słodkich ciastek. Zwłaszcza, kiedy przepis pochodzi z nowej książki kucharskiej, która znajduje się akurat pod ręką w największej potrzebie. Bo jest sprawiedliwość na tym świecie – odebrałam paczkę z zapomnianym zamówieniem. Dobrzy ludzie z Kitchen Aida przysłali mi egzemplarz Wielkiej Księgi Przepisów i chociaż zwykle jestem przeciwna jakimkolwiek sponsorowanym książkom kucharskim, tutaj przecież mówimy o Ojcu Mikserów. Nie mogli sobie pozwolić na fuszerkę i dlatego też tuż po odpakowaniu paczki padło na przepis wybrany wedle kryteriów “desery-czekolada-proste”. Czyli raczej standardowo.

Nie jestem przekonana do nazwy “blondie”, ale nie wpadłam też na żaden lepszy pomysł. Musicie mi więc po prostu uwierzyć, że za tym określeniem kryje się słodziutkie ciasto czekoladowe z lekko chrupiącą skórką, suszoną żurawiną i orzechami. I jeszcze kawałkami czekolady.

Składnki (do kwadratowej formy o boku 23cm):

100g białej czekolady
100g masła
125g cukru
ziarenka z 1 laski wanilii
2 jajka
60g mąki
25g orzechów pecan (lub piniowych)
50g posiekanej białej czekolady
50g suszonej żurawiny (lub więcej – sypkie dodatki dobieraj według uznania)

1. Roztop 100g czekolady i masło.

2. Utrzyj cukier, jajka i nasiona wanilii. Następnie dodaj powoli roztopioną czekoladę z masłem. Na koniec dodaj mąkę, cały czas mieszając.

3. Do ciasta dodaj bakalie – żurawinę, orzechy i posiekaną czekoladę i dokładnie wymieszaj.

4. Przelej ciasto do wysmarowanej masłem formy i piecz przez 30 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni.

Smacznego!

Ciastka czekoladowe, czyli psychoanaliza dla początkujących

Sprawa jest prosta i powtórzę kolejny raz: kiedy nie jest dobrze, potrzeba czekolady. Ostatnie czekoladowe ciastka przygotowywałam też w nie najlepszym stanie i zaczynam się zastanawiać, czy nie jest to jakieś zjawisko psychologiczne, które można by zdefiniować, przebadać i opisać, żeby na przyszłość móc sobie lepiej radzić z problemami. Jestem ostatnio bardzo za uproszczaniem świata. Serio. Potrzebuję tylko więcej silnej woli, żeby przestać komplikować wszystko dookoła.
Między innymi komplikuję wszystkie trudniejsze sprawy, które próbuję powiedzieć prosto w oczy. Zazwyczaj  kończy się na tym, że w ważniejszych dla mnie tematach powiedzenie tego, co mam na myśli, staje się niezwykle trudne albo nawet niemożliwe. Zawsze w takich sytuacjach zamykam za sobą drzwi i w głowie mam tylko “jak to w ogóle możliwe, że to powiedziałaś”. Zabawne, biorąc pod uwagę fakt, że mówimy o tej samej osobie, która ma bloga i w wieku parunastu lat napisała książkę dla rodziców w ramach programu “Kupcie mi chomika”. I to niedługo po napisaniu pierwszej książki o krainie radosnych królików (10 l.).
Podsumowując: jestem trochę przytłoczona i próbuję się ratować. Kwestia artykułowania problemów to jedno, a doraźne narzędzia to drugie. I tutaj pojawia się czekolada. Jedzona normalnie (lub nienormalnie, w ilościach hurtowych), nie załatwi sprawy, bo żeby naprawdę docenić jej terapeutyczne właściwości, trzeba się na niej skupić. Topienie, kruszenie, mieszanie – chociaż na chwilę mogą to być decyzje, od których zależy nasze szczęście. To cudowne, że można się do nich ograniczyć, chociaż chwilowo, żeby poczuć się lepiej. Nie potrzebuję wtedy wielkich zmian czy wielkich wyznań, wystarczy mi tylko takie małe, chrupiące ciastko, prosto ze ślicznej książki ze ślicznymi obrazkami. Polecam wszystkim zmęczonym, czymkolwiek.

Składniki (na około 12 ciastek):
50g masła
400g czekolady (mlecznej lub deserowej – wg uznania)
2 jajka
145 brązowego cukru
1/2 łyżeczki ekstraktu migdałowego lub waniliowego
85g mąki
1/2 łyżeczki soli
1/2 proszku do pieczenia
1. Roztop czekoladę i masło w garnku ustawionym nad garnkiem z parującą wodą. Pamiętaj, żeby garnek z czekoladą nie dotykał dnem tego z wodą.
2. Ubij jajka z cukrem i ekstraktem. Dolej czekoladowo-maślaną masę i wymieszaj dokładnie.
3. W innym naczyniu wymieszaj mąkę, sól i proszek do pieczenia. Następnie dodawaj masę czekoladową partiami, powoli, dokładnie mieszając.
4. Formuj kulki z ciasta używając łyżki do lodów lub zwykłej łyżki do zupy. Pamiętaj, żeby umieszczać kulki w odstępach – będą się rozlewać w trakcie pieczenia.
5. Piecz ciastka w temperaturze 170 stopni przez 10-15 minut. Przed podaniem lub przełożeniem odczekaj około 10 minut, dając im czas, aby stwardniały.
Smacznego!

Trufle z malibu, czyli o wiecznym braku satysfakcji

Chyba nikogo już nie zdziwi, że wolny dzień w tygodniu wykorzystałam na przygotowanie trufli. Po ostatniej serii trufli z likierem Baileys zaczęłam myśleć, że to jest Moja Ukochana Trufla. To nieskromne, jednak subiektywnie uznałam, że miała ona wszystko, czego od trufli oczekuję i dlatego wolałam na początku poświęcić dzień właśnie jej, a nie jakiejś skomplikowanej niewiadomej. Ale jak dobrze, że są przy mnie ludzie, którzy umieją przywołać mnie do porządku. Bo nigdy, przenigdy nie wolno uznawać, że osiągnęło się truflowy ideał.
Czy trufle z malibu są lepsze od wersji z Baileysem – nie wiem. Są pyszne, a biały krem prezentuje się cudnie na tle ciemnej czekolady. I były większym wyzwaniem logistycznym (nie ufajcie białej czekoladzie, naprawdę..). I właśnie o to czasami w kuchni chodzi. Lubię wyzwania, i to bardzo. Nawet ezoteryczny przewodnik, który dawali w dodatku do styczniowego Zwierciadła, powiedział mi, że jestem “Czarnym Bzem”, który uwielbia stawiać sobie bardzo trudne do zrealizowania cele. Przewodnik poszedł do kosza, ale prawda jest taka – na dłuższą metę nie umiem zadowolić się prostszym rozwiązaniem czegokolwiek. I dlatego też wiem, że w ogólnym rozrachunku nie byłabym z siebie zadowolona, gdybym została przy moich ukochanych baileysowych truflach.
A swoją drogą, też je przygotowałam tego samego dnia, żebym na wszelki wypadek miała się czym pocieszyć, gdyby Projekt Malibu nie wypalił.

Składniki (na około 30 trufli):

Nadzienie:
180ml gęstej śmietany (użyłam Rama Cremefine)
25g masła
250g białej czekolady
60-70ml malibu
Polewa:
250g czekolady – wykorzystałam 2 gorzkie i pół białej, ale decyzja należy do Ciebie. Wybrałam gorzką ze względu na wyjątkowo słodkie nadzienie i wydaje mi się, że to jest bardzo trafne rozwiązanie.
1. Przygotuj nadzienie łącząc w garnku śmietanę i masło. Doprowadź do wrzenia, a następnie szybko dodaj pokruszoną czekoladę. Wyłącz palnik i mieszaj masę przez około 3 minuty, powoli, aż czekolada całkowicie się roztopi. Powoli dolewaj malibu. Jego ilość dopasuj do własnego gustu – po prostu spróbuj..
2. Przelej masę do płaskiego naczynia, ostudź i wstaw do lodówki na około 2 godziny.
3. Wyjmij masę i wstaw ją do miksera/blendera na około 2 minuty. Dzięki temu stanie się bardziej puszysta i lekka. 
4. Przełóż masę z powrotem do płaskiego naczynia i wstaw, tym razem do zamrażarki, na około 3 godziny. Im dłużej masa będzie w zimnie, tym łatwiej będzie uformować kulki. Przy białej czekoladzie, najlepiej ten czas wydłużyć maksymalnie i na przykład po uformowaniu kulek dodatkowo wstawić je jeszcze na noc do zamrażarki. Biała czekolada o wiele trudniej i dłużej przyjmuje zwartą formę, stąd potrzebujesz więcej cierpliwości, a później większego tempa przy oblewaniu kulek czekoladą..
5. Tuż przed wyjęciem naczynia z zamrażarki, zacznij topić czekoladę na polewę. Najlepiej robić to nad naczyniem z wodą – pamiętaj tylko, żeby dno naczynia z czekoladą nie dotykało wody. Podgrzewaj wodę powoli, nie dopuszczając do gotowania – czekolada wtedy zacznie się zbrylać zbyt szybko. 
6. Wrzucaj uformowane kulki szybko do roztopionej czekolady, obtaczaj je w masie i kładź z powrotem z zimnym naczyniu. Jeżeli w trakcie oblewania polewą pozostałe trufle zbyt szybko będą się topić i tracić formę, przełóż je na chwilę z powrotem do zamrażarki. 
8. Gotowe trufle trzymaj w lodówce, będą dobre jeszcze tydzień po przygotowaniu.
Smacznego!

Ciasto kakaowe ze świątecznymi bakaliami, czyli historie urodzinowe

Jestem koszmarnym obiektem do zaskakiwania. Wyciągania informacji o niespodziankach uczyłam się od lat, a do dziś pamiętam pierwszy chyba sukces, kiedy to dostałam kucyka Pony (różowy, z tęczą na tyłku) w niedzielę na obiedzie u dziadków, jakiś tydzień przed urodzinami. Piątymi lub szóstymi, lubiłam kucyki Pony w okresie moralnie poprawnym, tak do Waszej wiadomości.

Dlatego też te urodziny pozostaną niezapomniane przez długi, długi czas. Przy moim wątpliwym talencie do psucia niespodzianek, tym razem nie spodziewałam się niczego, co wydarzyło się tamtego dnia. Chyba nie umiem opisać, jak bardzo jestem wdzięczna wszystkim osobom, które tego dnia dały mi tak dużo radości. Mam nadzieję, że wtajemniczeni to po prostu wiedzą.

Wobec wszystkich wydarzeń, jakie miały miejsce, ciasto urodzinowe przyniesione do pracy to bardzo niewielki dowód wdzięczności. Jest mi tym bardziej głupio, że wybierając je kierowałam się egoistycznym podejściem z kategorii “jakie składniki wrzucone do ciasta będą ładniej pachnieć w piekarniku”. O tej porze można już bezkarnie używać wszystkich typowo świątecznych przypraw, przynajmniej w moim świecie, więc zaszalałam z suszonymi śliwkami, żurawiną, skórką pomarańczową i migdałami. To nie jest ciasto dla minimalistów. Ani abstynentów. Obfitość aromatów w tym cieście jest dla mnie dość nietypowa, bo zwykle ograniczam się do prostszych rozwiązań, jednak to, co mnie urzekło w tym przepisie to jeden prosty schemat – wrzucasz do garnka i czekasz. I mieszasz..

Składniki (do tortownicy o średnicy około 23cm):

250g suszonych śliwek
100g rodzynek
50g żurawiny
50g kandyzowanej skórki pomarańczowej
175g masła
175g cukru muscovado
175ml płynnego miodu
125ml kremowego likieru (ja zmieszałam Baileysa z likierem czkoladowo-pomarańczowym, ale wierzę, że każda kombinacja będzie dobra – świetny może być Sheridan lub Kahlua)
skórka i sok z 2 pomarańczy
1 łyżeczka korzennej przyprawy do piernika
4 łyżki kakao
3 jajka
150g mąki pszennej
75g migdałów w płatkach
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej

1. Wrzuć do garnka bakalie, masło, cukier, miód, likier, skórkę i sok z pomarańczy, przyprawę do piernika i kakao. Doprowadź do wrzenia i trzymaj na wolnym ogniu przez 10 minut, powoli mieszając od czasu do czasu. Następnie zdejmij garnek z palnika i pozostaw do ostygnięcia przez około 30 minut.

2. Wyłóż tortownicę papierem do pieczenia i nastaw piekarnik na 150stopni.

3. W misce ubij jajka, a następnie przelej je do garnka z masą, dosypując mąkę, sodę, proszek do pieczenia i migdały. Wymieszaj wszystko dokładnie i przelej do tortownicy.

4. Piecz przez 1,5 godziny.

Smacznego!

Pralinki bakaliowe, czyli o tym, jak trudno mieszkać koło sklepu z luksusowym jedzeniem

Kiedy kolejny raz pogrążam się finansowo w nowootwartym Piotrze i Pawle koło domu, zastanawiam się czasami, czy gotowanie nie jest kolejną manifestacją mojego talentu do komplikowania sobie życia. Po pierwsze – łatwiej było pilnować budżetu, kiedy pobyt w hipermarketach traktowałam jak survival.   Po drugie – przy takiej ilości gotowych, kuszących dań zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie mam ochoty zaopatrzyć się w zagraniczne sosy w bajeranckich torebeczkach, gotowe pasty do kanapek i pralinki wszelkiego rodzaju. I skończyć z sajgonem w kuchni, przyjmując pozę wylegującej się na kanapie mimozy, która podejmuje największy wysiłek ustawiając te pralinki na stylowym talerzyku.
To by było jednak za proste. Zwłaszcza, że kiedy zdarza mi się wrócić do domu z jakimś gotowcem, czuję się jak zdrajczyni wobec całej kolekcji książek kucharskich, dla których wyczyściłam regały tuż po skończeniu studiów. A żaden szanujący się iberysta nie wywozi na podkielecką wieś Historii Portugalii Antonio Henrique de Oliveira Marquesa pod byle pretekstem. 
Dlatego też obiecuję sobie, że jeśli mam jeść słodycze, to te własnego autorstwa – niezależnie od tego, w jak pięknych opakowaniach są te w sklepie za rogiem. Ale żeby trzymać się tego postanowienia, muszę szukać rozwiązań szybkich, łatwych i przyjemnych. Tak oto poznajcie jedno z największych oszustw tego bloga – pralinki bakaliowe.
To jeden z tych deserów, dla których kolejność działań trudno mi nazwać przepisem. Potrzebujecie czekolady i ulubionych bakalii – orzechów, żurawiny, rodzynek. I już. Topicie czekoladę w kąpieli wodnej i kiedy jest płynna, wrzucacie do niej bakalie. Po wymieszaniu, łyżką wyciągacie niewielkie porcje i umieszczacie do zastygnięcia na pergaminie. Możecie podkręcić smak odrobiną alkoholu lub ekstraktem – to naprawdę zależy od Was.
Bawcie się dobrze przy kombinowaniu, jakiego pretekstu potrzebujecie, żeby przygotować takie pralinki  jak najszybciej, serio.

Czekoladowe trufle z likierem Baileys, czyli powrót do korzeni

Rok temu opublikowałam tutaj pierwszy wpis, na trufle właśnie. Sajgon, jaki wywołałam tą produkcją za pierwszym razem, był motywem przewodnim dla tytułu tego bloga. 
Teraz historia zatacza koło – Paulinka, dla której były pierwsze trufle, obchodziła w poniedziałek kolejne urodziny. Może to brak kreatywności, a może kulinarny sentymentalizm, jednak nie miałam wątpliwości co do wyboru tegorocznego prezentu. 
Ale praktycznie na tym podobieństwa się kończą. Kuchnia tym razem nie pogrążyła się w chaosie. Rok temu transmitowałam mojej siostrze na Skypie cały proces, co było po prostu wizualizacją mojej dzikiej walki z żywiołem, jakim jest kakao. Tym razem myślę, że Kasia oglądając moje przygotowania nudziłaby się jak mops. Było spokojnie i sielankowo. Faktem jest, że potrzebowałam praktycznie dnia na przygotowanie. Ale było coś niezwykle uspokajającego w tej rutynie zmuszającej mnie do przekładania, przelewania i formowania czekolady co kilka godzin.
Rok temu pisałam o atakach histerii i radości, jakie towarzyszą mojej truflowej działalności. Starzeję się albo dojrzewam, wszystko jedno, ale teraz przy truflach mogę napisać jedno – cudowniejszej czekoladowej terapii wyobrazić sobie nie mogłam. I to nie tylko dlatego, że towarzyszył mi pyszny, pyszny Baileys.
Paulinko, dziękuję, że pozwalasz obdarowywać się truflami :* 

Składniki na około 30 trufli:
Nadzienie:
180ml gęstej śmietany (użyłam Rama Cremefine)
35g masła
250g czekolady – rodzaj i proporcje do wyboru – polecam 2 tabliczki mlecznej i pół deserowej
60-70ml likieru Baileys
Polewa:
250g czekolady – wykorzystałam 2 mleczne i pół białej
1. Przygotuj nadzienie: do jednego garnka wlej śmietanę i dodaj kostkę masła, w drugim pokrusz czekoladę. Doprowadź śmietanę i masło do wrzenia, a następnie szybko przelej płyn do garnka z czekoladą. Mieszaj masę około 3 minuty, powoli, aż czekolada całkowicie się roztopi. Powoli dolewaj likier. To jest pierwszy moment, w którym bezkarnie możesz próbować czekoladowej masy. 
2. Przelej masę do płaskiego naczynia, ostudź i wstaw do lodówki na około 2 godziny.
3. Wyjmij masę i wstaw ją do miksera/blendera na około 2 minuty. Dzięki temu stanie się bardziej puszysta i lekka. To jest kolejny moment, w którym należy spróbować masy i ocenić, czy proporcje się zgadzają..
4. Przełóż masę z powrotem do płaskiego naczynia i wstaw, tym razem do zamrażarki, na około 3 godziny. Im dłużej masa będzie w zimnie, tym łatwiej będzie uformować kulki, jednak uważaj, żeby nie przegiąć. Jeśli masa będzie za bardzo zbita, odczekaj trochę trzymając ją w temperaturze pokojowej.
5. Tuż przed wyjęciem naczynia z zamrażarki, zacznij topić czekoladę na polewę. Najlepiej robić to nad naczyniem z wodą – pamiętaj tylko, żeby dno naczynia z czekoladą nie dotykało wody. Podgrzewaj wodę powoli, nie dopuszczając do gotowania – czekolada wtedy zacznie się zbrylać zbyt szybko. Jeżeli chcesz, by na powierzchni trufli pojawiły się “paski”, wrzucaj stopniowo różne rodzaje czekolady, nie mieszając ich dokładnie – wtedy ich kolory nie połączą się ze sobą do końca, a Ty otrzymasz śliczne szlaczki na truflach z mlecznej czy białej czekolady.
6. Z zimnej masy formuj kulki. Ja do tego używam łyżki do melona, jednak normalna wystarczy. Możesz poprawiać ich kształt ręcznie. W tym celu używam zawsze gumowych, dobrze umytych wcześniej rękawiczek – może to tylko mój prywatny przesąd, ale wtedy czekolada, poprzez brak bezpośredniego kontaktu ze skórą, nie topi się tak szybko.
7. Wrzucaj kulki szybko do roztopionej czekolady, obtaczaj je w masie i kładź z powrotem z zimnym naczyniu. Ten etap wymaga najszybszego tempa, ale bez stresu – wszystkie estetyczne niedociągnięcia i tak nie mają znaczenia. Każda trufla i tak będzie smakowała wyśmienicie. 
8. Gotowe trufle trzymaj w lodówce, możesz dodatkowo posypać je kakao.
Smacznego!
Posted by Picasa

Mini tarty z wiśniami w rumie, czyli o prawie dziedziczenia

Kiedy dowiedziałam się przypadkiem, że moja babcia uwielbiała chodzić w niebotycznie wysokich szpilkach i zawsze trzymała takie pod biurkiem w pracy, chciałam a) zapytać się, czy jeszcze ma je w szafie, b) rzucić się jej na szyję. To był ten dziwny moment, kiedy przypominasz sobie, że wcale nie jesteś kompletną indywidualnością, z charakterem ukształtowanym przez twoje mniej lub bardziej właściwe wybory, a raczej kolejną wersją twoich najbliższych, którzy przez lata po cichu kreowali to, kim jesteś.
Powtarzalność i świadomość powielania schematów to dość smutna prawda, jednak zupełnie inaczej podchodzę do tej kwestii jeśli chodzi o rodzinę. Nawet jeśli to naciągana teoria, to jest to zabawne i tak naprawdę cudowne, że mogłam “odziedziczyć” w jakiś kosmiczny sposób uwielbienie do wysokich obcaców po mojej babci. Nigdy bym nie posądzała siebie o tego typu sentymentalizm, jednak jest coś przemiłego w świadomości, że powielam cechy osób, które kocham najbardziej na świecie. 
O ile historia ze szpilkami jest prozaiczna i dość przypadkowa, to z własnej woli i z ogromną determinacją zamierzam udowodnić sobie, że odziedziczyłam po babci też talent do gotowania. Bardziej szczegółowo – do robienia przetworów. A konkretnie, do wiśni w rumie. Mam obsesję na ich punkcie i zaburzony komfort psychiczny za każdym razem, kiedy w komodzie brakuje zapasowego słoika z napisem W/rum.
Czekoladowe mini tarty oficjalnie podaje się ze świeżymi owocami, ale serio, chcecie poczekać z ich przygotowaniem do momentu, kiedy wcześniej wyprodukujecie sobie wiśnie w rumie z przepisu mojej babci.

TARTA
Składniki na ciasto (na 6 małych tartaletek, o średnicy około 12cm):
175g mąki pszennej
30g kakao
50g cukru pudru
1/4 łyżeczki soli
125g masła
1 żółtko
1 łyżka zimnej wody
Składniki na krem:
50g białej czekolady
250g serka mascarpone
100ml śmietany (lub Ramy Cremefine)
1. Przygotuj ciasto, miksując najpierw mąkę, kakao, cukier i sól. Następnie dodaj pokrojone w kostki masło. Miksuj, a następnie dodaj żółtko i zimną wodę. Kiedy składniki się połączą, wyjmij ciasto i uformuj je w dwa dyski. Owiń je folią aluminiową i wstaw do lodówki na co najmniej 30 minut. Spokojnie też możesz przygotować ciasto nawet dzień wcześniej.
2. Po wyjęciu ciasta, wyłóż nim foremki. Powtórzę swoją teorię na ten temat – olej wałek i stolnicę, jednak oczywiście decyzja należy do Ciebie.
3. Wstaw foremki z ciastem do zamrażarki na około 30 minut – to zapobiega ich rośnięciu podczas pieczenia.
4. Po wyjęciu, piecz je przez 10-15 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni.
5. Przygotuj krem, topiąc czekoladę i dodając ją do mascarpone i ubitej śmietany. 
6. Po wyjęciu ciasta, odczekaj chwilę aż ostygnie i następnie dodaj krem do każdej tarty. Przed podaniem udekoruj owocami lub wiśniami w rumie właśnie…
WIŚNIE W RUMIE:
2kg wiśni
1kg cukru
setka rumu
kilka goździków
1. Wydreluj wiśnie i odstaw na 2 godziny, żeby puściły sok
2. Odlej sok i wymieszaj go z cukrem, a następnie gotuj go przez 20 minut.
3. Do garnka dodaj wiśnie i gotuj przez kolejne 30 minut
4. Odstaw miksturę na 12 godzin. Po tym czasie dodaj goździki i z powrotem gotuj przez 30 minut.
5. Na koniec wlej rum, wymieszaj i gorące wiśnie wraz z sokiem przelej do słoików.
Smacznego!
Posted by Picasa