Nie wiem, co najbardziej przekonało mnie do napisania nowego posta, na nowym wariancie bloga, na nowy temat. Może coraz częstsze pytania krewnych i znajomych królika, gdzie powinni jeść w podróży. Może mój naturalny, lekki (?) ekshibicjonizm w opowiadaniu o tym, co ostatnio zjadłam i tęsknota za możliwością spisania tych przemyśleń. Może moja Rodzina, która przez Wielkanoc nie raz zapytała mnie, co teraz gotuję, bo z bloga ostatnio nie mogli się wiele dowiedzieć. Jestem naprawdę wdzięczna za każdy z tych mniej lub bardziej nieśmiałych sygnałów, które potrzebowały wielu miesięcy, żeby w mojej głowie usadzić się wygodnie i w odpowiednim momencie skłonić mnie do działania.
Żeby zrozumieć sens mojego planu na najbliższe wpisy, jestem Wam winna kilka zdań wyjaśnień. Wszystko zaczęło się od tego, że za górami, za lasami, pojawił się samochód mapujący od Google. I jeździł sobie w towarzystwie tysięcy innych, tworząc siatkę dróg, łąk i lasów tak szczegółową, że mieszkańcy miast i wiosek, do których te auta zawitały, żyli w jednoczesnym poczuciu niepokoju i fascynacji. Jak to zwykle bywa z każdym nowym przybyszem, znaleźli się ludzie, którzy głosili, że auta te są posłańcami Inwigilacji, której naturalnie nie można dobrowolnie przyjmować pod strzechy. Tym sposobem świat podzielił się na dwa, dość oczywiste obozy – zwolenników i wrogów Google, które nadchodziły wraz z autami. Zwolennicy z radością przyjęli nowe rozwiązania i zaczęli lokalizować drogi, łąki, lasy za pomocą Map. Przeciwnicy z kolei, dokonując największego aktu buntu, nie instalowali aplikacji Google w telefonie. Świat okazał się bowiem dość bezlitosny dla tych drugich – nic więcej zrobić nie mogli.
Jak się pewnie spodziewacie, mam w komórce aplikację map Google. Nie przyjęłam tej technologii bezkrytycznie, jednak to temat na innego rodzaju rozważania. Istotnym w tym miejscu jest fakt, że korzystam z niej na różne sposoby, z których jeden okazuje się przydatny nie tylko dla mnie, ale też dla najbliższych. Otóż tworzymy mapki miejsc. Nie byle jakie, bo w pełni interaktywne, z kategoriami, kolorkami i ikonkami, które pomagają nam się odnaleźć w nieznanej przestrzeni i zapamiętać to, co warte zapamiętania. I właśnie nimi chciałabym się z Wami tutaj podzielić. Będą miasta małe i duże, miejsca znane i nieznane. Mam nadzieję, przede wszystkim, że Wam się przydadzą w małych lub wielkich podróżach i że będziemy mieli okazję nie raz rozmawiać o tym, co widzieliście, zjedliście, przeżyliście. A te mapki to świetny punkt wyjścia, przetestowałyśmy to już w “realu”.
A tytułowy rosołek to nic innego jak japoński ramen, który poznałam osobiście właśnie dzięki mapie Nowego Jorku, od której cała historia zaczęła się równy rok temu. O nim też opowiem, już niedługo, w innej bajce.
Pierwsza!!! 😉
Pisz dużo, powodzenia!
LikeLike