Dzień z życia głodnej turystki, czyli Barcelona od podstaw

Dzień z życia głodnej turystki, czyli Barcelona od podstaw

Mój Tata zawsze powtarza, że suma stresów musi być stała. Wierzę w tę jego mroczną maksymę, więc wyobraźcie sobie, jak bardzo musiałam się odstresować i zachwycić Barceloną, skoro karmiczne wyrównanie poziomu stresu wymagało zgubienia aparatu fotograficznego w jednym z barów, tuż przed powrotem. Moje małe elektroniczne dziecko jest już bezpieczne w domu, ale co najbardziej istotne – nawet z takimi przygodami nie jestem w stanie gorzej wspominać tego wyjazdu. Chcę wracać tam kiedy tylko się da, czekając z utęsknieniem na kolejną promocję na loty 🙂

Trasa jedzenia była mocno uzależniona od trasy wycieczki, którą musiałyśmy skondensować do niezbędnego minimum, pozwalającego na poczucie niepowtarzalnego klimatu miasta przy jednoczesnym relaksie i komforcie dla nóg. To ostatnie brzmi nader praktycznie, ale  posiadam długą historię zajeżdżania się na wyjazdach w imię Poznawania i Doświadczania, do momentu, kiedy doświadczam tylko skrajnego zmęczenia.

Drink na powitanie

Mapka gastronomicznej Barcelony jest więc bezpośrednio skorelowana z miejscami, które według mnie są konieczne do zobaczenia. Ale po kolei. Zakładając, że Wasz lot może przebiegać podobnie do naszego – w oparach alkoholu sąsiadów i turbulencjach, proponuję od razu po przylocie znaleźć dobrego dostawcę lokalnego wermutu. Nie wino, nie sangria, tylko wermut jest tym, co pije się w Katalonii. Bardzo gorąco polecam Casa Varela, spokojną knajpkę, w której możecie do swojej szklanki wermutu (nie kieliszka, bynajmniej) zamówić zarówno proste i baaardzo typowe dla regionu kanapeczki z oliwą i pomidorem (pan con tomate), jak i tatara z tuńczyka błękitnopłetwego. Wszystko świeżutkie i nie tak drogie, jak na lokalne warunki. Dla zainteresowanych dalszym zgłębianiem tematyki wermutu, zapraszam pod ten link, gdzie znajduje się obszerne zestawienie miejsc do odwiedzenia.

L1010733.JPG

Kawa i ciastko na dobry początek dnia

W świetle dnia za to, rozpoczynamy pełnoprawne zwiedzanie od kawy, jak inaczej. Ryzyko wpadki jest niewielkie, bo kawę się tu lubi i ceni. Polecam un cortado, lub jeszcze lepiej, po katalońsku: un tallat. To coś dla mnie – dużo mocnej kawy, mało mleka, urocza mała szklanka. Mój typ na ten pobyt – Bracafe , działające od 1929 roku przy Carrer de Casp, niedaleko Placa de Catalunya – jednego z głównych punktów orientacyjnych i wypadowych Barcelony.

L1010756.JPG

Zakładając, że pierwsza część dnia mija Wam na spacerowaniu i piciu kawy, polecam dodatkowo relaks z cronutem. Cronut to połączenie donuta (pączka z dziurką) z croissantem, z dodatkiem różnych konfiturek czy posypek. Na własne oczy widziałam, jak w gnieździe cronutów, czyli nowojorskiej cukierni Dominique Ansel, te okrągłe dziwolągi wyprzedawały się tuż po otwarciu o 8 rano. Ani razu nie udało mi się ich tam dorwać, jednak w Barcelonie znajdziecie je w Choc. Zupełnie szczerze – to po prostu okrągły, bardzo, bardzo dobry croissant, z imponującymi wariantami polew i posypek. Przecudny jest wystrój cukierni – maleńkie wnętrze zachowało strop i fragment ściany w stylu art deco, któremu towarzyszą góry trufli, czekolad, pączków. A donaty wiszą na drewnianych hakach, jak grzechotki. I espresso też mają super, nie macie więc wymówki, żeby ominąć to miejsce.

Targ dla turystycznych uciech

Parę minut spaceru dzieli Choc od słynnego targowiska La Boqueria – tłocznego, głośnego i tak obłędnie fotogenicznego, że nigdy nie spojrzycie już z szacunkiem na polskie, domorosłe konstrukcje z łubianek truskawek. Można się oczywiście zarzekać, że to marketing, a te kolorowe soczki są wręcz metaforą obłudy i żerowania na zmęczonych turystach, jednak wszyscy wiemy, że to działa. I naprawdę dobrze smakuje. Na tyłach targu znajdziecie niesamowite bary ze świeżymi owocami morza, więc jeśli nie przeszkadza Wam tamtejszy gwar, nie oglądajcie się na nikogo i z dumą i smakiem noście plakietkę Turysty w tym miejscu, nie pożałujecie.

20160511_100902269_iOS

Lody na wszystko

A potem, uciekając z głównego deptaku La Rambla traficie na ciasne uliczki dzielnicy gotyckiej, w której znajdują się Lody. I to takie, do których wróciłyśmy następnego dnia, mimo  dłuuugiej listy alternatywnych miejsc do zobaczenia. Wróciłyśmy do smaków, które tak mnie powaliły, że nie chciałam nawet jedząc ruszyć się ze skromnego wnętrza lodziarni, żeby nie rozpraszać się podczas jedzenia. Takie rzeczy i emocje nie dzieją się w moim życiu codziennie. I espresso też mają super 😉

L1010787L1010668

 

Nachosy i sangria na pocieszenie

Co dalej, kiedy już jesteście odpowiednio zasłodzeni? Spacer wzdłuż i wszerz dzielnicy, do portu, do pawilonu Mies van de Rohe, no i  metrem do Sagrada Familia. Ten ostatni widok boli tak bardzo, tak mocno przeszkadza każda nowa wieżyczka postawiona “na wzór” projektu Gaudiego, że będziecie potrzebować garnka sangrii, aby przeboleć ten widok. Przynajmniej ja potrzebowałam i znalazłam. W knajpce tex-mex o nazwie Chill Bar, z nachosami tak dobrymi, że po raz pierwszy od 15 lat dorównały smakom, które pamiętam z zamkniętej (skandal) krakowskiej restauracji meksykańskiej przy Św. Tomasza. Żeby uniknąć przydługiej dygresji, po prostu usiądźcie pod parasolem, zamówcie sangrię i nachosy i delektujcie się słońcem i nieprzyzwoicie grzesznymi smakami.

L1010699

El Nacional na zmianę percepcji

Myślę, że nachosy dadzą Wam takiego energetycznego kopa, a sangria tak szeroki uśmiech, że będziecie w stanie spokojnie dotrwać do późniejszego wieczora na relaksującym spacerze choćby po parku Guell (polecam spacer, nie polecam płacenia za ujrzenie tamtejszej jaszczurki Gaudiego – jestem zbulwersowana tymi nowymi zasadami gry w zwiedzanie parku).

Wieczorem wróciłyśmy na Passeig de Gràcia, do miejsca, które na stałe zmieniło moje postrzeganie tzw. branży restauracyjnej. Mowa o El Nacional – 2 600 m2 odrestaurowanej powierzchni, podzielonej na otwarte strefy restauracyjne i barowe, z której każda specjalizuje się w innym elemencie klasycznej kuchni iberyjskiej. Na temat samej przestrzeni mogłabym napisać oddzielny post – El Nacional to budynek wybudowany w 1889 roku, ex-teatr, ex-salon samochodowy, ex-garaż, z przepięknym stropem, tzw. volta catalana. Jego schemat został stworzony i opatentowany przez architekta z Valencii – Rafaela Guastavino, a później wielokrotnie wykorzystywany  architekturze, choćby w nowojorskim dworcu Grand Central.

Przebywanie w takiej przestrzeni, praktycznie złotej, świetlistej, z mnóstwem roślin i niepowtarzalnych kafli, mogłoby w zasadzie przytłoczyć zmęczonego życiem turystę, jednak tak się jakimś cudem nie dzieje. Może to duża liczba wydzielonych i różnorodnych stref,  może to po prostu ludzie, którzy ewidentnie przychodzą tam “w cywilu”. Mam takie nieprzyjemne warszawskie skojarzenie, że tam, gdzie w knajpie pojawia się złoto/miedź/kamień, od razu jak spod ziemi wyrasta grupa Pięknych Ludzi gotowych, żeby pokazać Ci Twoje marne miejsce. Tutaj moje adidasy czuły się świetnie, a jeszcze lepiej, kiedy dostałam wermut oraz zestaw wędlinek, serków i owoców morza na talerzu. Ceny są tutaj wyższe niż w innych dzielnicach miasta, ale nie odbiegają od klasycznych stawek w centrum. Bardzo polecam na celebrację końca wycieczki, początku wycieczki, ładnej pogody – czegokolwiek.

L1010725

Food Tour na plotki z Bruno

Na koniec mam jeszcze jedną rekomendację – wycieczki szlakiem ukrytego barcelońskiego jedzonka.  Prowadzi je mój bardzo dobry znajomy, Bruno, który mieszka w Barcelonie i jest najbardziej interesującym, dobrym i miłym Portugalczykiem, jakiego kiedykolwiek poznałam. I teraz otworzył własny biznes i prowadzi wycieczki gastronomiczne o nazwie Lunchbox Barcelona. Mieszkał kilka lat w Polsce, którą zdążył pokochać i przyznaje się otwarcie do tęsknoty za Warszawą. Mieszkając w Barcelonie. Ale miłość nie wybiera i od kilku lat, po karierze jako kucharz i szef kuchni, oprowadza ludzi po ukrytych skarbach barcelońskiej gastronomii, pokazując jednocześnie jej nowe oblicze. I jest po prostu typem kumpla, którego każdy chce mieć. I to on uratował mój aparat 🙂

20160511_100723612_iOS

Na mapce znajdziecie więcej proponowanych lokalizacji na jedzenie i picie, ale postanowiłam opisać Wam moją ostatnią trasę ze względu na jej kompaktowość. Zostawiam Wam też zaznaczone miejsca do zobaczenia, może się Wam przydadzą. A po więcej szczegółów zgłaszajcie się do mnie śmiało, jeśli poczujecie taką potrzebę przed kolejną podróżą 🙂

 

50 odcieni głodu, czyli nowojorskie jedzenie w biegu

20150411_184217176_iOS_edited_edited

Długo zastanawiałam się nad tym, czy po ostatnim londyńskim poście powinnam Was zaprowadzić od razu na obiad w tym mieście, aby uczciwie “odhaczyć” całą mapę przed rozpoczęciem kolejnej. Byłoby to oczywiste, logiczne i niestety nudne według mnie, przynajmniej na dłuższą metę. Odkurzam mnóstwo podróżniczych wspomnień i tyle w nich połączeń – osobistych, smakowych, że nie da się ich sprowadzić do prostej geografii i mojego turystycznego harmonogramu żywienia. Proponuję więc prosty układ – pozwalam sobie tutaj na bardzo subiektywną kolejność prezentowania kolejnych map i wspomnień, ale jeśli ktoś z Was potrzebuje dostępu do pełnej jedzonkowej mapy miasta teraz zaraz – piszcie. W większości są gotowe i tylko czekają na to, by przydać się w podróży.

I tak przeskakujemy do Nowego Jorku w iście turystycznym, zabieganym stylu – na ulice miasta, w którym czasem żal tracić czas na jedzenie. Odwiedziłam NYC dwa razy, z czego pierwszy pobyt opisałam w tym poście. Druga wizyta była dłuższa i, chociaż planowałam spokojniejsze zwiedzanie, bardzo szybko wpadłam w nowojorskie tempo i uczucie przytłoczenia, którego chcesz więcej i więcej, tak bardzo, że już wysiadają ci nogi i kręgosłup, uszy nie przyswajają cichszych dźwięków, nie przeszkadza ci nawet tłum ludzi na przejściu dla pieszych i tak dalej i tak bez przerwy do momentu, kiedy siadasz do powrotnego samolotu. I tam dopada cię cisza. A zaraz po niej postanowienie, że wrócisz do tego koszmarnie męczącego stanu najszybciej jak się da. Taka trudna miłość.

A gdzie w tym wszystkim jedzenie? Na każdym kroku, ale często w plastikowym pudełku lub w formie troszkę toksycznej. Zaczynałyśmy dzień hotelowym śniadaniem w wersji klasycznej-budżetowej. Wszystko było tak przeraźliwie słodkie i sztuczne, że na pocieszenie szykowałyśmy sobie gofry ze specjalnych maszyn (wystarczy wylać dozowaną masę z kubeczka) i kładłyśmy plastry banana wierząc, że jest to forma prozdrowotna. Unikajcie kolorowych płatków. Kultowe Fruit Loops najprawdopodobniej świecą w nocy.

Jak się ratować, jeśli wersja budżetowa nie daje rady? Najpierw przestać przeliczać kurs dolara, a następnie wyjść na miasto. Jeżeli należycie do tych szczęśliwców, którzy mogą polecieć do NYC na wyprawę stricte kulinarną, bo wszystko już widzieli, powiem tyle: zabierzcie mnie ze sobą. Przy takiej liczbie muzeów, legendarnych budynków, czy chociażby lokalizacji z Waszych ulubionych filmów, zwykły śmiertelnik nie może się oszukiwać, że za jednym zamachem będzie podziwiał miasto i nieśpiesznie rozkoszował się nowojorskimi frykasami. Na pomoc w tej patowej sytuacji mam jednak ratunek: spis targów i sklepów z jedzeniem na turystycznej trasie, które pozwolą Wam relatywnie szybko zaspokoić głód. Same w sobie są też rewelacyjnymi punktami obserwacyjnymi.

Zaczynając od kuzyna rzeczonych hotelowych gofrów – wszędzie znajdziecie budki z hot dogami. Od 2 do 4 dolarów, ale znacznie gorsze od tych ze Statoila. Teoretycznie lepiej przejść na drugą stronę ulicy, ale to jest post o pośpiechu – a Głód i Pośpiech to najlepsi przyjaciele Hot Doga z Budki. Dla przykładu, najbliższe okolice Central Parku są gastronomiczną pustynią, więc tam budkowy biznes kwitnie i rzeczywiście odurzeni głodem możecie uznać tamtejszą ofertę za przysmaki.

Zabawa zaczyna się jednak zupełnie gdzie indziej, bynajmniej nie w amerykańskim świecie. Eataly to kilkupiętrowy, włoski knajpo-sklep, tuż przy legendarnym Flatironie. Od progu wita Was espresso, panini i budki z warzywami. Nie wiem, ilu Nowojorczyków robi tam autentyczne zakupy na obiad, ale nie przejmowałam się tym zbytnio jedząc pyszną piadinę z prosciutto i popijając ją niezwykle przyzwoitym białym winem stołowym. To świetne miejsce na porządny lunch, który doda Wam sił przed wyprawą do Ojca Wszystkich Targów.

Chelsea Market, bo o nim mowa, jest zlokalizowanty przy Highline – przepięknej spacerowej konstrukcji, ogrodzie zbudowanym na starych torach kolejowych. To efekt prawdziwie społecznej inicjatywy, która oddała mieszkańcom kawałek miasta i przerodziła je w nadziemny park, wciśnięty w szło, żelbet i beton. Żałowałam, że trafiłyśmy tam w pierwszy pogodny weekend, bo oznaczało to kolejkę do pierwszej ławki, następnie kolejkę do wejścia na rzeczony Chelsea market i, w wielkim finale frustracji, największą kolejkę po burrito. Amerykanie ewidentnie kochają burrito. Chelsea market zobaczyć należy, ale polecam robić to w deszczu i w środku tygodnia. I na pewno nie na głodniaka.

Niespodziewane są jednak losy głodnych i zmęczonych turystów, ponieważ po Chelsea wylądowałyśmy praktycznie przypadkiem na Gansevoort Market. I TO jest wszystko, czego mogłam chcieć od jedzeniowego targu. Wiem, że teraz na dniach zostanie odkryta jego nowa lokalizacja, więc czuję się zdradziecko, zachwycając się czymś, czego możecie nie zobaczyć. Powiem tyle – dam Wam znać kiedy tylko Gansevoort Market wróci na mapę NYC, bo w ciemno wróciłabym do miejsca, gdzie jadłam Najlepsze Lody w Życiu.

Na mapie znajdziecie jeszcze ekologiczny Union Square Greenmarket z polskimi jabłkami i Katz’s Deli z legendarnymi kanapkami z pastrami. Zanim zestaw miejsc urośnie nam o kawy, restauracje i cukiernie, od razu wrzucam Wam spis miejsc wartych odwiedzenia, według mnie. Do zobaczenia!

Opowieści ze Świata Muffinów, czyli co zjadłam w USA

Cudownym elementem mojej pracy jest to, że między pisaniem maila a robieniem kawy można usłyszeć “A może poleciałabyś do Seattle”. Pojawiają się tu dwa czynniki sprawcze: pierwszy to mój zawód, bo co tu ukrywać, zdarza nam się pracować w tej branży z dużym polotem. Drugi, o wiele ważniejszy, to ludzie, od których mogę coś takiego usłyszeć i ci, którzy potem dokładają wszelkich starań, żebym moją podróż odbyła w niewyobrażalnie przyjemnych warunkach. Sami zainteresowani wiedzą dobrze, o co chodzi, ale ja czułabym się nieuczciwie nie wspominając także tutaj, jak bardzo jestem im wdzięczna za taką szansę.

A teraz przejdźmy do rzeczy. Odwiedziłam dwa miasta – Seattle i Nowy Jork – odległe o siebie o tysiące kilometrów w ujęciu geograficznym i metaforycznym. To pierwsze urzekło mnie jedną ze swoich atrakcji, dumnie opisywaną w przewodnikach: panowie na targu przy Pike Street rzucają do siebie rybami. Nawet dużymi łososiami.

Z czego jeszcze słynie Seattle, gdyby fish-throwing fishermen niewystarczająco Was przekonywali do podróży? Pierwszy na świecie Starbucks. Sklep z lat dwudziestych pełen wzruszonych Azjatów  opuściłam dość szybko, za to spędziłam cudowną godzinę w pierwszej kawiarni Sbuxa otwartej bodajże w latach 70-tych. Duży drewniany stół i mieszkanka kawy dedykowana specjalnie temu miejscu. Uroczo, ale nie na tyle, żebym po dwóch godzinach nie zdradziła Sbuxa z kawiarnią naprzeciwko, wskazaną mi przez jednego z mieszkańców jako “totally the best coffee you’ll ever drink”. Miał drań rację, tak myślałam przez kilka dni – teraz podałabym mu namiar na Roasting Plant przy Orchard Street w Nowym Jorku, żeby porównał, bo ja nie umiem się zdecydować. W obu miejscach podają świeżo mieloną i paloną kawę, której nie da się porównać z niczym innym, ale o tym później.
W każdym razie, opuściłam Seattle zakochana w nie-Starbucksowej kawie, urzeczona metropolią, która w amerykańskim ujęciu wcale metropolią nie jest i jej klimatem, który w jakiś niewytłumaczalny sposób odebrałam jako spokojny i przytulny. Mimo takiego układu centrum:
Dlaczego Seattle jest niewielkim miastem, zrozumiałam wjeżdżając na Manhattan. Overwhelming było jednym z głównych słów, jakich używałam opisując miasto mieszkańcom, którzy chcieli wiedzieć, jak odbieram ich dom. Ale o tym przytłoczeniu mówiłam z zachwytem dziewczyny, która stoi na rzeczywistych rozmiarów planie zdjęciowym jej ukochanych filmów (i Seksu w Wielkim Mieście, powiedzmy sobie szczerze). W NY po raz pierwszy jedzenie stało się dla mnie rzeczą jednak drugorzędną. Wobec takich widoków i atmosfery miasta, nie byłam w stanie skupić się na polowaniu na wszystkie zaznaczone knajpki i sklepy. I nie żałuję. Pokochałam za to kilka miejsc miłością tak wielką, że traktuję je już jak moje prywatne, lokalne knajpy, w których widziałabym siebie jako stałego bywalca zamawiającego “to co zawsze” do uśmiechniętej obsługi znającej imię moje i mojego psa. Bo zamierzam do NY wrócić z moim jeszcze nieistniejącym psem, żeby mu pokazać Central Park, ale to już inna historia.
Jedna z takich knajp to Nussbaum & Wu, punkt śniadaniowy, w którym poznałam smak prawdziwego bajgla i Króla Muffinów. Pierwszego dnia zaczęłam tam dzień właśnie od muffina (wielkości dwóch Polskich Klasycznych), który wystarczył mi do późnego popołudnia. Czwartego dnia zjadłam muffina, jogurt z muesli, smoothie z czarnych owoców i kawę, co wystarczyło mi już do południa tylko. Mój potencjalny pobyt w NY wymagałby, oprócz psa, obecności trenera personalnego.
Ten prosiaczkowy róż to truskawkowy twarożek. Bardzo dobry.
Inne miejsca mogę opisać w pakiecie podpisanym: Soho. Ta hipsterska mekka jest w stanie zapewnić mi wyżywienie na poziomie moich najbardziej hedonistycznych marzeń: ciastka z Little Cupcake Bakeshop, zakupy w Dean & Deluca i kawa w wyżej wspomnianej Roasting Plant. Nie skarżę się też na wszechobecne sklepy z wyjątkowymi ciuchami i takimi gadżetami.
Zaczęłam rozumieć, czemu niektórzy nowojorczycy mają poczucie, że wyjazd z Manhattanu jest czynnością zbędną. Żyjąc tam można odnieść wrażenie, że ta wyspa to kilkadziesiąt mikroświatów (mikro w skali amerykańskiej oczywiście), które nie mają zbyt wielkiej ochoty się uzupełniać, a jedynie przechwalać jeden przed drugim tym, co wspaniałego mają do zaoferowania. Kiedy już znajdziesz swoje miejsce, będzie się ono Tobie odwdzięczać zapewniając Cię, że to czego szukasz, jest właśnie tutaj. A jeśli jakimś cudem to się nie uda, to możesz mieć pewność, że wystarczy spacer kilka przecznic dalej.
Nie zostałam kompletnie zamerykanizowana, czytam teraz Sweet Life in Paris Lebovitza, czując powracającą tęsknotę za bagietką z truflowym brie i jednocześnie za pomidorową mojej Babci. Mimo to przeglądam kolejny raz zdjęcia i wiem, że naprawdę chcę wrócić do Nowego Jorku i poczuć ten przedziwny stan przytłoczenia miastem, które sprawia wrażenie, jakby starało spełniać wszystkie moje marzenia. Nawet jeśli dobrze wiem, że jest to tylko American Dream, nie rzeczywistość.

O innych truflach i szynce ze szczęśliwej świni, czyli sztuka przetrwania Rzymie

Nigdzie wydawanie pieniędzy na jedzenie nie było tak łatwe jak w Rzymie. Wykładając kolejne słoiki na stół przez chwilę zrobiło mi się głupio, ale nie ma miejsca na wyrzuty sumienia w towarzystwie kremu z białych trufli czy oliwy z cytryną i rozmarynem. Na swoje usprawiedliwienie mam jedno – jedzenie z Rzymu uszczęśliwia. To nie są półprodukty, którym musicie poświęcić dużo uwagi czy opanować skomplikowane umiejętności. Do większości przywiezionych składników potrzebuję makaronu, bagietki lub kawy. I już. Jak dla mnie nie istnieje lepsza rekomendacja.
Wbrew pozorom starałam się też zwiedzać i nie wchodzić do każdego sklepu z jedzeniem (tak w ogóle to oliwa pod di Trevi ma dwukrotne przebicie ceny – strzeżcie się). Paulinkowe notatki z odpowiednimi oznaczeniami wskazały nam drogę do kultowych lodów czy makaronów, a do tego Lonely Planet powiedziało nam, gdzie można dostać obłędną bruschettę i domowe wino. A dla zainteresowanych szczegółami, oto moja subiektywna toplista (kolejność przypadkowa):
1. Ricci Est! Est! Est! – via Genova 32 – stara pizzeria/winiarnia (od 1900 roku). Bruschetta, która nauczyła mnie kochać pastę truflową i pizza z crema di carcioffi i szynką parmeńską. Wróciliśmy tam także po domowe białe wino. Mogłabym tam zamieszkać.
2. Pastarito – via IV Novembre 139 – nieprzyzwoicie duże półmiski makaronu, z których każdy jest pyszniejszy od poprzedniego. Tutaj polubiłam sałatę radicchio, której gorzkawy smak rewelacyjnie łączy się z owczym serem. Właściwie to już nie wiem, co nie łączy się z owczym serem – dzisiaj na kolację polałam go octem balsamicznym aromatyzowanym owocem granatu, potem dorzuciłam konfiturę z fig i uznałam, że jestem w niebie.
3. Sant Eustachio – Piazza Sant Eustachio 82 – nie wierzcie Julii Roberts, która w Jedz, Módl się, Kochaj kupuje tam kawę machając rachunkiem i krzycząc z nowowyuczonym akcentem. Tłum – jest. Włosi – są. Kawa – jest.  Ale jak po prostu zastosujecie staropolską metodę wystawionego łokcia, spokojnie dotrzecie do kontuaru i po chwili odbierzecie najlepszą, mocną kawę w Rzymie (z dala od cukru!).
4. La Barrique – via del Boschetto 41b – kiedy dostaliśmy kilkunastostronicową kartę win, uznaliśmy, że mamy problem. Słusznie oddaliśmy nasz los w ręce pani kelnerki, która na bank zdała wszystkie egzaminy somelierskie. Potem było tylko lepiej, kiedy właściciel zaczął kroić szynkę parmeńską. Zamówieniem tej szynki udało mi się stłumić presję towarzystwa, żebym uczciła szampanem zakup moich Szpilek. Szynka okazała się sto razy lepsza.
5. Alimentari Placidi – via Le Manzoni, 15/17 – ostatniego dnia w tym sklepie przemiły pan pokroił nam plastry szynki parmeńskiej i kawał sera. Jest tam też cała półka poświęcona truflom i rzędy grzesznych past i kremów. Szynka i ser zostali później zabrani na spacer pod Koloseum i przylecieli bezpiecznie do Polski.
Nie chcę dopuścić do zmęczenia materiału, więc zatrzymam się na tym etapie. Prawda jednak jest taka, że chociaż ludzi pod di Trevi jest nienormalnie dużo i choć na Awentynie w niedzielę nie podają tiramisu przed południem, to Rzym z perspektywy jedzenia jest wyjątkowy, kuszący i uzależniający. A że nie zjadłam trippa alla Romana, bo jestem mięczak, nie mam wyjścia i muszę tam wrócić.