50 odcieni głodu, czyli nowojorskie jedzenie w biegu

20150411_184217176_iOS_edited_edited

Długo zastanawiałam się nad tym, czy po ostatnim londyńskim poście powinnam Was zaprowadzić od razu na obiad w tym mieście, aby uczciwie “odhaczyć” całą mapę przed rozpoczęciem kolejnej. Byłoby to oczywiste, logiczne i niestety nudne według mnie, przynajmniej na dłuższą metę. Odkurzam mnóstwo podróżniczych wspomnień i tyle w nich połączeń – osobistych, smakowych, że nie da się ich sprowadzić do prostej geografii i mojego turystycznego harmonogramu żywienia. Proponuję więc prosty układ – pozwalam sobie tutaj na bardzo subiektywną kolejność prezentowania kolejnych map i wspomnień, ale jeśli ktoś z Was potrzebuje dostępu do pełnej jedzonkowej mapy miasta teraz zaraz – piszcie. W większości są gotowe i tylko czekają na to, by przydać się w podróży.

I tak przeskakujemy do Nowego Jorku w iście turystycznym, zabieganym stylu – na ulice miasta, w którym czasem żal tracić czas na jedzenie. Odwiedziłam NYC dwa razy, z czego pierwszy pobyt opisałam w tym poście. Druga wizyta była dłuższa i, chociaż planowałam spokojniejsze zwiedzanie, bardzo szybko wpadłam w nowojorskie tempo i uczucie przytłoczenia, którego chcesz więcej i więcej, tak bardzo, że już wysiadają ci nogi i kręgosłup, uszy nie przyswajają cichszych dźwięków, nie przeszkadza ci nawet tłum ludzi na przejściu dla pieszych i tak dalej i tak bez przerwy do momentu, kiedy siadasz do powrotnego samolotu. I tam dopada cię cisza. A zaraz po niej postanowienie, że wrócisz do tego koszmarnie męczącego stanu najszybciej jak się da. Taka trudna miłość.

A gdzie w tym wszystkim jedzenie? Na każdym kroku, ale często w plastikowym pudełku lub w formie troszkę toksycznej. Zaczynałyśmy dzień hotelowym śniadaniem w wersji klasycznej-budżetowej. Wszystko było tak przeraźliwie słodkie i sztuczne, że na pocieszenie szykowałyśmy sobie gofry ze specjalnych maszyn (wystarczy wylać dozowaną masę z kubeczka) i kładłyśmy plastry banana wierząc, że jest to forma prozdrowotna. Unikajcie kolorowych płatków. Kultowe Fruit Loops najprawdopodobniej świecą w nocy.

Jak się ratować, jeśli wersja budżetowa nie daje rady? Najpierw przestać przeliczać kurs dolara, a następnie wyjść na miasto. Jeżeli należycie do tych szczęśliwców, którzy mogą polecieć do NYC na wyprawę stricte kulinarną, bo wszystko już widzieli, powiem tyle: zabierzcie mnie ze sobą. Przy takiej liczbie muzeów, legendarnych budynków, czy chociażby lokalizacji z Waszych ulubionych filmów, zwykły śmiertelnik nie może się oszukiwać, że za jednym zamachem będzie podziwiał miasto i nieśpiesznie rozkoszował się nowojorskimi frykasami. Na pomoc w tej patowej sytuacji mam jednak ratunek: spis targów i sklepów z jedzeniem na turystycznej trasie, które pozwolą Wam relatywnie szybko zaspokoić głód. Same w sobie są też rewelacyjnymi punktami obserwacyjnymi.

Zaczynając od kuzyna rzeczonych hotelowych gofrów – wszędzie znajdziecie budki z hot dogami. Od 2 do 4 dolarów, ale znacznie gorsze od tych ze Statoila. Teoretycznie lepiej przejść na drugą stronę ulicy, ale to jest post o pośpiechu – a Głód i Pośpiech to najlepsi przyjaciele Hot Doga z Budki. Dla przykładu, najbliższe okolice Central Parku są gastronomiczną pustynią, więc tam budkowy biznes kwitnie i rzeczywiście odurzeni głodem możecie uznać tamtejszą ofertę za przysmaki.

Zabawa zaczyna się jednak zupełnie gdzie indziej, bynajmniej nie w amerykańskim świecie. Eataly to kilkupiętrowy, włoski knajpo-sklep, tuż przy legendarnym Flatironie. Od progu wita Was espresso, panini i budki z warzywami. Nie wiem, ilu Nowojorczyków robi tam autentyczne zakupy na obiad, ale nie przejmowałam się tym zbytnio jedząc pyszną piadinę z prosciutto i popijając ją niezwykle przyzwoitym białym winem stołowym. To świetne miejsce na porządny lunch, który doda Wam sił przed wyprawą do Ojca Wszystkich Targów.

Chelsea Market, bo o nim mowa, jest zlokalizowanty przy Highline – przepięknej spacerowej konstrukcji, ogrodzie zbudowanym na starych torach kolejowych. To efekt prawdziwie społecznej inicjatywy, która oddała mieszkańcom kawałek miasta i przerodziła je w nadziemny park, wciśnięty w szło, żelbet i beton. Żałowałam, że trafiłyśmy tam w pierwszy pogodny weekend, bo oznaczało to kolejkę do pierwszej ławki, następnie kolejkę do wejścia na rzeczony Chelsea market i, w wielkim finale frustracji, największą kolejkę po burrito. Amerykanie ewidentnie kochają burrito. Chelsea market zobaczyć należy, ale polecam robić to w deszczu i w środku tygodnia. I na pewno nie na głodniaka.

Niespodziewane są jednak losy głodnych i zmęczonych turystów, ponieważ po Chelsea wylądowałyśmy praktycznie przypadkiem na Gansevoort Market. I TO jest wszystko, czego mogłam chcieć od jedzeniowego targu. Wiem, że teraz na dniach zostanie odkryta jego nowa lokalizacja, więc czuję się zdradziecko, zachwycając się czymś, czego możecie nie zobaczyć. Powiem tyle – dam Wam znać kiedy tylko Gansevoort Market wróci na mapę NYC, bo w ciemno wróciłabym do miejsca, gdzie jadłam Najlepsze Lody w Życiu.

Na mapie znajdziecie jeszcze ekologiczny Union Square Greenmarket z polskimi jabłkami i Katz’s Deli z legendarnymi kanapkami z pastrami. Zanim zestaw miejsc urośnie nam o kawy, restauracje i cukiernie, od razu wrzucam Wam spis miejsc wartych odwiedzenia, według mnie. Do zobaczenia!

Leave a comment