Bez kawy nie podchodź, czyli londyńskie śniadania

londyn śniadania

Śniadanie śniadaniu nierówne i nie znam miasta, które lepiej obrazuje takie stwierdzenie niż Londyn. Szukając recepty w stylu Stereotypowego Turysty na ten posiłek istnieje duże ryzyko, że skończycie z kiełbasą maczaną w fasoli. Jeśli pójdziecie drogą Hipstera, skończycie z zielonym sokiem za grube funty, którego smak będziecie musieli sobie po prostu wmówić, bo jedyne, co wyczujecie to pietruszka. Droga Zagubionego Turysty może Was zaprowadzić w otchłanie Starbucksów i Cost, które wbrew pozorom nie przypominają wypucowanych, przyjemnych polskich filii, przez co mogą zostawić trwałe ślady na psychice. Pozwólcie więc, że na naszą londyńską mapkę w pierwszej kolejności trafią lokale śniadaniowe, a podział ich uzależnimy od stopnia Waszego głodu.

Głód desperacki

Śniadanie w Londynie jest dla mnie niezwykle ważnym elementem podróżniczego życia z prostej przyczyny – kiedy lądujemy w centrum miasta po 9 rano, nie zauważam nic prócz jedzenia. Parę razy zdarzyło mi się zrobić pierwsze zakupy w Marks&Spencer na lotnisku w Luton i chociaż jedzonko mają zacne, ławki na lotnisku już mniej. A jeśli ławki Wam nie przeszkadzają, to śniadaniowe opcje Marks & Spencer mają moje pełne błogosławieństwo – ostatnio karmiłam się hummusem z fasolkami edamame i prażonym słonecznikiem na chrupiącej pszennej bagietce i popijałam gęstym smoothie z czerwonych owoców. Wszystko z logo M&S, w zaciszu hotelowego pokoju za 1/3 restauracyjnej ceny, z brytyjskim odcinkiem “Hotel Nightmares” w TV. Życzę każdemu tak dobrego śniadania, serio.

Zakładając jednak, że Wam również brak pierwszego posiłku po przylocie zabiera resztki rozsądku, proponuję prostą receptę: Pret-a-Manger. Mają teraz około 200 lokali w samym Londynie. Myślę, że istnieje większa szansa, że wpadniecie na kilka z nich po drodze niż wymówicie “bottle” z brytyjskim akcentem. A i same odwiedziny mogą Was mile zaskoczyć, bo jest to miejsce ze zdrowym, prostym fast-foodem, który nie wykończy Was ani finansowo ani kalorycznie. To miejsce, które jako pierwsze ze znanych mi obiecywało, że wszystkie świeże produkty przygotowuje tego samego dnia, a niesprzedane trafiają do ośrodków charytatywnych. Na początku lat dwutysięcznych to było też pierwsze miejsce z tak krótkimi etykietami na tyłach opakowań – fast food bez tablicy Mendelejewa w składzie. Teraz widzę, jak Mac Donald’s chwali się w Londynie organicznym mlekiem, jednak to Pret jako pierwszy w mojej świadomości od początku do końca spójnie stosuje ten, najtrudniejszy chyba w masowej gastronomii plan: prosto i zdrowo.

Na mojej subiektywnej liście Pretowymi faworytami są bagietka z tuńczykiem, cytrynowy serniczek i ciasto marchewkowe, ale prawda jest taka, że ciężko tam o skuchę – proste składniki, bez fanaberii, pozwalają na spokojny początek dnia bez zbędnego stresu wywołanego przymusem podróżniczych eksperymentów.

I ostatnia rzecz w tym liście pochwalnym. Opakowania. Po prostu je sobie obejrzyjcie i spróbujcie nie robić zdjęć.

W całej tej uroczej formule jest jedno zasadnicze “ale” – chociaż organiczna i relatywnie niedroga, kawa w Pret-a-Manger jest dość przeciętna. W Londynie w temacie “kawa” zaczynają się schody, ale za to satysfakcja gwarantowana, kiedy dobrze wiecie, gdzie znaleźć napój, który zaspokoi Wasz Głód Kawowy.

L1010085

Głód kawowy

Otóż, jak się okazuje, Londyn to mekka najlepszej kawy. Trzymajcie się z dala od sieciówek, nie żartuję – będziecie mocno zdziwieni ich jakością – zarówno kawy jak i całego otoczenia. Poszukajcie miejsc, gdzie podają kawę przez duże K, bo takich nie brakuje – świetne ziarna, wyszkoleni bariści, którzy chętnie opowiedzą Wam o tym, jak bardzo kochają swoją pracę. Nie musicie im nawet wierzyć, zrozumiem też kręcenie nosem na pretensjonalny fanatyzm w odmierzaniu porcji naparu na malutkiej wadze, ale nikt mi nie powie, że efekt ich pracy jest mierny. Uwielbiam Workshop Coffee, Kaffeine oraz Monmouth Coffee. Ta ostatnia jest tak uwielbiana, że  po kawę wylądowałyśmy w autentycznej kolejce, wychodzącej daleko poza lokal. Jednak rozumiem, o co to zamieszanie. Poza tym te kawiarnie znajdują się w całkiem uroczych uliczkach, a w końcu pamiętajmy, że oficjalnie jesteśmy w Londynie, żeby podziwiać inne cuda niż kubki kawy. Uprzedzam, że z ofertą typowo śniadaniową bywa różnie w takich miejscach, jednak kto by się tym przejmował, jeśli potem można nadrobić w miejscu odpowiadającym tym, którzy odczuwają Brytyjski Głód Klasyczny.

 

Brytyjski głód klasyczny

To sekcja ciężkiego kalibru – nie ma tutaj miejsca na subtelności czy liczenie kalorii. Pomijam celowo miejsca na głównych szlakach turystycznej komunikacji, które do swoich szyldów piwno-obiadowych dodają masowo promocje śniadaniowe. Nie przekonują mnie, nie znam, jednak nikomu bronić nie będę. Tam na pewno znajdziecie połączenie klasycznej brytyjskiej kuchni (smażona fasola, bekon, jajka) z uwspółcześnionymi zdrowymi alternatywami (jogurt z muesli z dowolnych konfiguracjach) – tyle widziałam i jeśli tego szukacie – znajdziecie. Ale nie o nich jest ta sekcja.

Breakfast Club zauważyłam przypadkowo podczas poszukiwań Hummingbird Bakery (o tym w sekcji deserowej, niedługo). A raczej zobaczyłam kolejkę przed niepozornymi drzwiami, złożoną z całego przekroju londyńskiej demografii, ze szczególnym naciskiem na Azjatów. Zaczynam coraz bardziej ufać azjatyckim kolejkom w Londynie – ewidentnie skutecznie przekazują sobie rekomendacje, bo takich kolejek przybywa z roku na rok i pojawiają się w miejscach, które po kilku miesiącach okazują się powszechnie uwielbianym fenomenem. Ale koniec dygresji. Breakfast Club. Miejsce, w którym skapitulowałam próbując ogarnąć, co jest zamierzoną pozą, co jest wyrazem autentycznej postawy właścicieli, a co jest zwykłym niechlujstwem. Bardzo mała przestrzeń. Dziki Tłum. Jeszcze dziksza muzyka. Skrzynie z owocami poustawiane praktycznie pod stolikami. Jamaica meets Pub meets Plac Zbawiciela. Czujecie klimat?

Ale siadłyśmy dzielnie, menu obszerne i brzmi jak porządny food porn. Śniadanie o nazwie The Full Monty to bekon, kiełbasa, czarny pudding, jajka, ziemniaki, pieczarki, fasola, grillowany pomidor i pełnoziarnisty chlebek, oczywiście. Przecież zdrowie to podstawa. Cena: średnio-londyńska – 10,50 za porcję, która moim zdaniem zadowoli 2-3 osoby chętne do dzielenia talerza. Jest też Breakfast Burrito, bo czemu nie? Do tego naleśniki, w wersji miękkich i okrągłych pancakes, flagowo podają z bekonem i syropem klonowym. Zjadłam w imię nauki i nie mogłam uwierzyć, że to mi smakuje. W ogóle nie mogłam uwierzyć, że jestem w stanie odnaleźć się w tej przestrzeni, jednak w pewnym momencie przyszła Akceptacja dla zaistniałego stanu, wywołana być może głodem i brakiem drogi ucieczki (zostałam zablokowana przez innych gości z dwóch stron), ale to zawsze coś.

Nie wiem, ile w tym szaleństwie jest metody, ile wiary gości w naturalne składniki, ile prawdziwego uwielbienia do serwowanych smaków (bardzo dobre! naprawdę! tylko nie mam własnego wyznacznika idealnego bekonu czy idealnej pieczarki na grzance z dwoma rodzajami sera, musicie więc ocenić sami). Powiem tak, to prawdziwie londyńskie śniadanie w nowym wydaniu. Jest pełne smaku i grzeszne, a doznania samych odwiedzin tego miejsca tak intensywne, że na pewno nie zostawią Was obojętnymi na pomysł tej współczesnej brytyjskiej kuchni.

Generalnie mam nadzieję, że żadne ze wspomnianych tutaj miejsc nie zostawi Was obojętnymi. Wszystkie zostawiły ślad w mojej pamięci i wracam do nich z sentymentem i ciekawością. I dużym, nieposkromionym porannym Głodem.

No i zapraszam do mojej Mapy. Znajduje się na niej przykładowy Pret-a-Manger, bo wrzucając wszystkie lokalizacje nie byłoby miejsca na cokolwiek innego. Umieściłam też parę dodatkowych knajpek, które mijałam i sprawdziłam, ale nie tak dokładnie – może Wam się przydadzą do własnej śniadaniowej podróży.

Smacznego!

 

 

 

 

Mufiny marchewkowe z kremem cytrynowym, czyli ulubione ciasto w mniej grzesznej wersji

Mufin, jaki jest, każdy widzi, a jego cudowne właściwości opisywałam już nie raz. Dlatego nikogo nie powinno dziwić, że moje ulubione ciasto marchewkowe pewnego dnia po prostu przelałam do foremek.

Nie byłabym też sobą gdybym nie znalazła sposobu na dodanie cytryny, ale z szacunku do ludzi, którzy mają mniej monotematyczne upodobania zaznaczam – jeśli pominiecie sok cytrynowy w kremie, też na pewno będzie dobry, a ja postaram się nie obrazić 😉

Polecam zrobić więcej kremu i trzymać w lodówce na sytuacje kryzysowe – nigdy nie zawodzi. O każdej porze dnia i nocy i chętnie dopasowuje się do zwykłej łyżki, lodów, czy nawet bagietki. To w ramach bardzo dekadenckiego podejścia do śniadania, które każdemu się raz na jakiś czas przecież należy.

Składniki (na 12 mufinów)

Ciasto:

4 jajka
100g drobnego cukru
100g brązowego cukru
200ml oleju roślinnego
250g mąki pszennej
2 łyżeczki cynamonu
1/4 świeżo startej gałki muszkatałowej
2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
1/2 łyżeczki soli
300g obranych i startych marchewek

Opcjonalnie: garść płatków migdałowych

Krem (wersja cytrynowa lub waniliowa):

100g miękkiego masła
125g cukru pudru
135g kremowego serka (np. Philadelphia)
szczypta soli

Opcjonalnie: sok z 1/2 cytryny lub 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego

1. Zacznij od przygotowania ciasta. Ubij jajka z cukrem, a następnie, cały czas mieszając, dodawaj powoli olej.

2. Następnie dodaj wszystkie pozostałe składniki oprócz marchewki i migdałów. Przemieszaj wszystkie składniki, żeby się dobrze połączyły, a na koniec dodaj startą marchewkę i migdały.

3. Wlej ciasto do foremek na mufiny i piecz je w 170 stopniach przez 25-30 minut. Po wyjęciu z piekarnika pozwól im zostać w formie prze około 15 minut, a następnie wyjmij je najlepiej na metalową kratkę.

4. W międzyczasie przygotuj krem: najpierw dobrze wymieszaj masło i cukier puder, aż stworzą jednorodną, jasną masę. Następnie dodaj serek, cytrynę lub wanilię oraz maleńką szczyptę soli. Dobrze wymieszaj. Nakładaj krem na wystudzone mufiny. Ja ozdabiam je jeszcze startą skórką z cytryny.

Smacznego!

Ciasto z jabłkami od Nigelli, czyli o urokach domowego ciasta

Muszę przyznać, że na dłuższy czas zapomniałam o Nigelli Lawson, zniechęcona jej rozwojem z zakresie twarzowego botoksu i równie przerażających zdjęć jedzenia, publikowanych na jej fejsikowym profilu. Wiemy dobrze, że smarftony służą głównie do przechwalania się zdjęciami jedzenia, ale niektórzy po prostu powinni się powstrzymać. Ale oto pewnego dnia ujrzałam takie coś i zdałam sobie sprawę, że ja, mimo wszystko, jestem jednak wierna.

I tak powitajmy pierwszy z przepisów z książki Nigelissima – wybór trochę przypadkowy (musiałam zużyć jabłka), lecz niezwykle przyjemny w realizacji. Szczerze, to chyba jeden z tych przepisów, gdzie surowe ciasto jest jeszcze lepsze od gotowego.. Sprawdźcie sami, nic mi później nie dolegało.

Zastosowanie idealnie śniadaniowe – wystawiłam sobie do towarzystwa masło i konfitury Babci, popatrzyłam na jesienne liście za oknem i poczułam się jak naprawdę porządna kura domowa, z herbatką w ręku i zapachem cynamonu w tle. I to bez śladu ironii.

Składniki (do okrągłej formy o średnicy ok. 23cm):

100g masła
250g mąki
2 łyżeczki proszku do pieczenia
szczypta soli
150g drobnego cukru
2 jajka
skórka starta z 1 cytryny
1 łyżeczka esencji waniliowej lub ziarenka z 1 laski wanilii
75ml pełnotłustego mleka, w temperaturze pokojowej
3 duże jabłka (ok. 500g)

cynamon i brązowy cukier do smaku

1. Wymieszaj dokładnie mąkę, proszek do pieczenia, sól, masło, cukier, skórkę cytrynową i ekstrakt waniliowy. Przesiałam wcześniej mąkę z proszkiem i solą, jednak jeśli Ci się spieszy, nie jest to konieczne. Jeśli mieszasz ciasto ręcznie, wykorzystaj taką kolejność: najpierw utrzyj masło z cukrem, potem dodaj jajka, a na końcu mąkę i resztę dodatków. Masa powinna być jednolita i lekko płynna.

2. Przekrój jedno z jabłek i połówkę obierz i podziel na drobne kosteczki. Dorzuć je do ciasta i wymieszaj. Resztę jabłek pokrój na plastry, nie musisz ich już obierać.

3. Posmaruj delikatnie formę masłem i przelej do niej ciasto. Poukładaj plastry jabłek, a następnie posyp je mieszanką cynamonu i brązowego cukru – wedle uznania.

4. Piecz w temperaturze 200 stopni przez 40-45 minut. Podawaj ciepłe, jednak ostrożnie przy wyjmowaniu ciasta z formy – lepiej odczekać kilkanaście minut.

Smacznego!

Owsianka z migdałąmi i żurawiną, czyli coś na dobry początek

Prosta sprawa – jedzenie jogurtu naturalnego na śniadanie kiedyś musi się znudzić, po prostu musi. Podejmowałam próby urozmaicenia wiecznego zestawu o bakalie, konfiturkę z mirabelek, lansiarskie muesli. Myślałam nawet o zakupie nowych miseczek, żeby wpędzić mózg w myślenie, że jogurt nie smakuje tak samo podany w kolorowej zastawie. Na szczęście nie dał się wrobić.

W ostatnim akcie desperacji kupiłam worek płatków owsianych. I nastały lepsze czasy. To cudownie prosta sprawa, która  pozwala na dużą kreatywność – teraz jestem w fazie żurawiny, migdałów i bananów, ale któż wie, co przyniesie jutro.

Jeśli macie jakieś własne, proste patenty na urozmaicone sycące śniadanie (mam jeden tylko wymóg – na słodko!), docenię każdą, nawet najdrobniejszą radę. A tymczasem, chwalę się moim odkryciem:

Składniki na 1 porcję:

1/2 szklanki płatków owsianych błyskawicznych
1 szklanka mleka
szczypta soli
2 łyżki suszonej żurawiny
1 łyżka migdałów
syrop klonowy lub miód

1. W rondelku zalej płatki mlekiem i podgrzewaj na średnim ogniu przez ok 5 minut – aż do utrzymania pożądanej konsystencji.

2. Przelej do miseczki i dodaj ulubione bakalie i gotowe.

Smacznego!

Mufiny z mąki razowej z bananem i rodzynkami, czyli efekt domina

Coraz bardziej wierzę w efekt domina i teorię, że jeśli porządnie wprowadzisz jedną zmianę w swoim życiu, to nie możesz liczyć na to, że reszta pozostanie bez zmian. I nie mówię tylko o mojej grzywce i fakcie, że przez nią muszę teraz dokładniej suszyć włosy, a co za tym idzie – wstawać całe 10 minut wcześniej. 
Pewnego dnia, w drodze do kina, kupiłam sobie buty do biegania. Następnie dokształciłam się w zakresie wszystkich zagrożeń dla mojego kolana, założyłam dresik i podreptałam w kierunku parku fontann nad Wisłą. Spodobało mi się i nic mi się nie stało. Siłę tego wyznania zrozumieją może tylko bardziej wtajemniczeni, ale podsumowując – zmiana takiego kalibru nie mogła przejść przez moje życie jakby nigdy nic, nie przestawiając niczego po drodze.
Mufiny razowe to oczywiście kolejna odsłona cyklu “jem zdrowo, więc będę piękna i szczupła”, ale przede wszystkim jest to jeden z drobnych elementów mojego powrotu do formy – psychicznej i fizycznej. Wracam do kuchni coraz częściej, powklejałam w końcu do zeszytu adresy miejsc, do których zamierzam trafić w najbliższych latach i nawet nie przeklinam zbyt głośno, kiedy grzywka nie chce się ułożyć. I to wszystko bez długiego urlopu. Cud nad Wisłą po prostu.

Składniki (na 12 sztuk):
1 duży, dojrzały banan
300g mąki razowej
1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
1 łyżeczka sody oczyszczonej
szczypta soli
100g brązowego cukru
285ml maślanki
1 duże jajko
75g rozpuszczonego masła (lub oliwy z oliwek)
około 100g rodzynek (mogą być borówki)
1. W dużej misce wymieszaj mąkę, proszek, sodę, sól oraz cukier. Następnie dodaj maślankę, lekko wybełtane wcześniej jajko, masło (lub oliwę) i rozgniecionego banana. Wszystko wymieszaj tak, żeby składniki się jedynie połączyły. Nie przemieszaj ciasta – wtedy nie wyrośnie za dobrze. Na koniec dodaj rodzynki i przemieszaj wszystko delikatnie.
2. Przełóż łyżką ciasto do foremek do mufinów. Wierzch możesz posypać dodatkowo brązowym cukrem.
3. Piecz przez 20 – 25 minut w piekarniku nagrzanym do 180 stopni.
Smacznego!

Chlebki pitta, czyli o sile dziwnych tradycji

Sezonowo, czyli generalnie w każde święta i podczas rodzinnych wyjazdów, następuje taka chwila, kiedy chlebki pitta stają się największym obiektem pożądania. I to nie przy stole, ale w trakcie rundki gry Memory, mojej ukochanej “pamięciówki” polegającej na zapamiętywaniu i odkrywaniu par obrazków.

Jedna z tych par przedstawia właśnie chlebki pitta i stworzyliśmy z nich obiekt kultu na otarcie łez dla nieszczęśników, którzy próbują ze mną wygrać. Dobrodusznie wtedy pocieszam, przeważnie mojego biednego Tatę, że cóż, przegrał z kretesem, ale przynajmniej ma chlebki pitta w swoim zestawie kartoników i to czyni go swoistym mistrzem. Tak bezwstydnie chwalę się moimi sukcesami, bo praktycznie każdą inną grę przegrywam w mniej lub bardziej poniżający sposób.

Nasza tradycja wokół chlebków pitta jest tym dziwniejsza, że na tych kartonikach, tak zupełnie szczerze, są sfotografowane jakieś zupełnie przypadkowe bułki. Nie pamiętam jak przyszło mi do głowy mianowanie ich chlebkami pitta, ale kto by się tym przejmował, skoro w naszej rodzinie są już marką samą w sobie.

Jednak dopiero niedawno postanowiłam zrobić je samodzielnie – wyszły “bułeczkowe”, ale pyszne. Należy im poświęcić trochę uwagi i cierpliwości, ale rzeczywiście, samodzielnie robione pieczywo ma w sobie coś wyjątkowego.

Składniki (na około 14 chlebków):

15g świeżych drożdży
300ml letniej wody
1 łyżka cukru
1,5 łyżki oliwy
500g mąki do wypieku białego pieczywa
2 łyżeczki soli
opcjonalnie: dwie łyżki posiekanej świeżej bazylii lub łyżka oregano

1. Pokrusz drożdże w misce i dodaj cukier. Następnie, mieszając, dodawaj połowę mąki, wodę i oliwę. Odstaw na około 10 minut, aż na powierzchni wytworzy się pianka.

2. Wymieszaj resztę mąki, sól i przyprawy (jeśli masz na nie ochotę), a następnie dodawaj do drożdżowej mikstury jednocześnie mieszając. Zagniataj masę do momentu uzyskania gładkiego i elastycznego ciasta.

3. Przykryj ciasto wilgotną ściereczką i pozostaw do wyrośnięcia w ciepłym miejscu na godzinę. Ciasto po tym czasie powinno znacznie zwiększyć swoją objętość.

4. Podziel ciasto na porcje i każdą z nich rozwałkuj na placek – do Ciebie należy decyzja, czy chcesz uzyskać większe placki czy mniejsze bułeczki. Ułóż je na folii aluminiowej, przykryj i odstaw na godzinę do wyrośnięcia.

5. Rozgrzej piekarnik do 150 stopni i podgrzej w nim blachy do pieczenia. Przełóż na nie placki, pokrop wodą i piecz przez 8-10 minut.

Smacznego!

Naleśniki z rodzynkami i sosem toffi, czyli o granicach przyzwoitości

Kiedyś wspominałam już o moim uwielbieniu do grzesznych, weekendowych śniadań, ale muszę przyznać, że przy tym przepisie przekroczyłam jakiekolwiek normy żywieniowej poprawności. Uprzedzam więc – to jest śniadaniowy, słodki, uzależniający hardcore.

Naleśniki są dość klasyczne, jeśli nie liczyć dodanych rodzynek. Są bardziej puszyste dzięki dodaniu ubitych białek w ostatniej chwili przed smażeniem, ale prawdziwa jazda zaczyna się przy kremie. Jest niebezpiecznie prosty w przygotowaniu (tak prosty, że można go przygotowywać do wszystkiego… ), a do tego całkowicie zmienia wymiar dość tradycyjnego dania. Jeśli jeszcze wyobrażę sobie, że na wierzch tych naleśników z sosem można położyć gałkę lodów, to już właściwie mogłabym zakończyć pisanie bloga uznając, że nic bardziej hedonistycznego nie wymyślę.

Składniki (na około 20 naleśników):

Sos:
175g cukru brązowego lub muscovado
2 łyżki golden syrup (lub miodu)
175g masła
150ml śmietanki 30%

Naleśniki:
100g rodzynek
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej

25g masła
2 jajka
200g mąki pszennej
45g cukru brązowego lub muscovado
szczypta soli
1 łyżeczka proszku do pieczenia
1/2 łyżeczki sody oczyszczonej
250g jogurtu naturalnego lub greckiego
150ml mleka

1. We wrzącej wodzie zanurz rodzynki i pół łyżeczki sody oczyszczonej.

2. Przygotuj sos, wrzucając wszystkie składniki do garnka – podgrzewaj do zagotowania, a następnie zostaw na średnim ogniu przez kilka minut, mieszając. Powinien mieć błyszczącą, kleistą fakturę.

3. Stop masło na naleśniki i odstaw do ostygnięcia.

4. Oddziel żółtka od białek – białka ubij w oddzielnej misce, a żółtka wymieszaj z płynnymi składnikami – jogurtem i mlekiem.

5. W jeszcze jednej misce wymieszaj sypkie składniki – mąkę, cukier, proszek do pieczenia, sodę, sól.  Do tej miski wlej wymieszane płynne składniki. Wymieszaj.

6. Odcedź rodzynki, posiekaj i dodaj do mikstury. W tym czasie możesz już nagrzewać patelnię.

7. Teraz dodaj białka i masło – wszystko delikatnie wymieszaj i zacznij smażyć, nakładając za każdym razem około 40ml ciasta (mam miarki, które ułatwiają mi pracę, ale spokojnie możesz użyć do tego chochelki do zupy).

8. Możesz przygotować naleśniki wcześniej, a następnie wsadzić je wszystkie do piekarnika (temp. 150 stopni) owinięte folią – wtedy wszystkie na raz będą równie ciepłe i puszyste.

Smacznego!

Naleśniki z syropem klonowym, czyli o dobrych początkach

Zaczynam wierzyć, że przynajmniej jeden poranek w tygodniu należy poświęcić przygotowaniu niestandardowego śniadania. Nie można przecenić wartości dobrego początku dnia, a naleśniki z syropem klonowym to, jak odkryłam, pewniak w zapewnianiu dobrego nastroju. Trochę bardziej niepokojący jest fakt zamiany siłowni na stos przesłodkich placuszków polanych przesłodkim syropem, jednak kto by chciał zgłębiać takie dylematy na blogu kulinarnym.
W przepisie przeczytałam, że te naleśniki w amerykańskim stylu można jeść także z dodatkiem smażonego bekonu.. Jeśli ktoś jest na tyle odważny, proszę o relację.  Według mnie syrop klonowy lub miód wystarczą, żeby uznać z samego rana, że świat jest naprawdę cudownym miejscem.

Składniki (na około 22 naleśniki):
225g mąki pszennej
1 czubata łyżeczka proszku do pieczenia
1 łyżeczka cukru
2 duże jajka
30g masła
300ml mleka
1 łyżeczka ekstraktu migdałowego (opcjonalnie)
szczypta soli

 

1. Rozpuść i ostudź masło.
2. Wszystkie składniki dokładnie wymieszaj, włącznie z masłem. Możesz to zrobić ręcznie lub łatwiej, w blenderze. Przepis oryginalny radzi, żeby odstawić ciasto na 20 minut. Ja nie mogłam się doczekać i się pospieszyłam, jednak oczywiście bardziej wierz Nigelli niż mnie.
3. Smaż naleśniki na patelni teflonowej, nalewając po około 50ml płynu. Przekręcaj naleśnika na drugą stronę wówczas, gdy na jego powierzchni pojawią się bąbelki. Następnie, na drugiej stronie, potrzebuje zazwyczaj około minuty smażenia.
4. Po usmażeniu, polewaj naleśniki syropem klonowym, miodem, lub smaruj konfiturą.
Smacznego!
Posted by Picasa